Kolejna rocznica
Dzisiaj przypada kolejna rocznica
śmierci Thomasa Mertona. Dla wielu to zwykły dzień. Nawet nie pomyślą o tym
wydarzeniu sprzed 44 lat. Dla przyjaciół Mertona – jak pisze o. Basil
Pennington - to okazja do wspomnienia
tego niezwykłego człowieka i mnicha. Dla mnie także, zwłaszcza, że te same
lata, które odmierzają czas od jego nagłej śmierci odliczają czas mojego życia,
którego większość - dzisiaj już mogę powiedzieć to bez przesady – upłynęła jako
czas bliskości z tym niezwykłym duchowym towarzyszem. To zresztą niesamowite,
że można tak pisać o komuś, kogo od 44 lat nie ma wśród nas a jednak przez
swoje książki, konferencje jakie po sobie zostawił i dzięki którym można się
wsłuchiwać w jego radosny głos, przez swoje duchowe doświadczenia, którymi
dzieli się z tymi, którzy odkrywają w nim pewnego rodzaju autorytet jest kimś
bliskim. Tak, nie zawaham się użyć tego słowa – Towarzyszem. A może nawet i
przyjacielem. Na pewno bratem w Chrystusie. I nie wątpię, że w tajemnicy
świętych obcowania także kimś, kto spoglądając na nas z tamtej strony życia
ciągle jest zaskoczony, że w tak długim czasie po jego śmierci tak wiele osób
poświęca mu uwagę.
Pod datą 6 grudnia 1968 roku, w
dzienniku pisanym w czasie azjatyckiej podróży, znajdujemy ślad jego refleksji
dotyczących najbliższej przyszłości: "Mój następny przystanek to spotkanie
w Bangkoku, którego nie oczekuję ze zbytnim utęsknieniem. Potem Indonezja, tam
zaczyna się cała nowa podróż. A ja wciąż jeszcze nie jestem pewien dokąd ona
mnie zaprowadzi i co mogę czy też powinienem planować".
Kilka dni później okaże się, że
już nie trzeba będzie czynić żadnych planów, o "nowej podróży" nie
będzie mogło być mowy.
10 grudnia około godziny 14.00
(czasu miejscowego) w Red Cross, w Bangkoku, Thomas Merton umiera w swoim
pokoju wskutek porażenia prądem. Około godziny po wypadku dwóch mnichów
znajduje jego ciało leżące na kamiennej podłodze na poprzek przygniecione
wadliwym wentylatorem. Kilkanaście lat wcześniej, w związku z projektem nowej
klasztornej infirmerii, w swoim dzienniku napisał: "Nie zapytuję siebie,
czy umrę w takim łóżku, czy w ogóle umrę w łóżku"
Przedpołudniowe wystąpienie w tym
ostatnim dniu swego życia zakończy Merton słowami, które w perspektywie
tragicznego wypadku nabierają zupełnie nowego znaczenia: „Na tej uwadze kończę. Zdaje się, że
organizatorzy przewidują, iż pytania dotyczące porannych wykładów będą zadawane
wieczorem, podczas dyskusji panelowej. Wobec tego znikam”.
Z czysto ludzkiej perspektywy można
powiedzieć, że zniknął. Z perspektywy wiary wręcz przeciwnie, wydawać się może
że jest poprzez to, co zasiał swoimi dziełami jeszcze bardziej intensywnie obecny
w życiu wielu ludzi niż wcześniej.
W tym roku mój czas adwentu,
który – jak już wspomniałem – zawsze przeżywam z Mertonem poświęciłem na powrót
do jednego z jego sztandarowych dzieł. Mam na myśli „Nowy posiew kontemplacji”.
Jak przyznaje wielu znawców dzieł Mertona napisany w 1952 roku Posiew kontemplacji zapewnił temu trapiście zamkniętemu za murami
klasztoru Gethsemani pozycję niemal równą autorom takim jak Tomasz a Kempis czy
nawet jak twierdzą niektórzy św. Augustyn z jego słynnymi Wyznaniami. Nowy posiew
kontemplacji to pozycja wydana dwanaście lat później, nie tylko znacznie
rozszerzona, co zmieniona, pisana bowiem już z dużo dłuższej perspektywy życia
kontemplacyjnego tego mnicha. On sam zresztą stwierdza na początku tej książki:
„Książka ta pisze się sama, niemal automatycznie” . To prawie tak, jakby pisało
ja samo życie w klasztorze, którego mieszkańcy ze względu na naturę swojego
powołania są wezwani do kontemplacji.
Ktoś, kto zna pierwszy Posiew kontemplacji łatwo dostrzeże pomiędzy
nim a drugą, nowa pozycja poświęcona tej tematyce dużą ewolucję, jaka dokonała się
w sposobie patrzenia Mertona na kwestię kontemplacji. To spojrzenie z zupełnie
innej, nowej perspektywy. Można by powiedzieć ze spokojnym sumieniem, że o ile
pierwsza ze wspomnianych pozycji wyrasta z zupełnie osobistego doświadczenia
(gdy autor przebywał sam w swoim odosobnieniu i doświadczeniu życia
kontemplacyjnego), o tyle druga książka jest owocem konfrontacji Mertona z
doświadczeniem przezywania kontemplacji jak i życia w samotności wielu innych
ludzi, która daje autorowi książki dużo szersze i głębsze spojrzenie na tę tematykę.
Wyniku tych spotkań Meton jakby poddaje
rewizji swoje dotychczasowe spojrzenie na kontemplację. Już sam termin
kontemplacja zdaniem mnicha z Gethsemani wymaga zweryfikowania, gdyż przez
wiele osób jest błędnie rozumiany, co sprawia, że budzi ona złudne nadzieje i
oczekiwania ze strony ludzi. Zdaniem Mertona zbyt wielu ludzi traktuje
kontemplację w sposób magiczny, co sprawia, że rozmijają się z jej prawdziwym
znaczeniem. Dlatego autor tak mocno
sprzeciwia się nastawieniu do kontemplacji jako doświadczenia, które można
zdobyć, które można mieć i które – jeśli się je posiada – uwalnia od ludzkich problemów
i nieszczęść. Dlatego Merton walczy z przekonaniem wielu osób, które chwytając
za pierwsze wydanie tej książki chciały znaleźć w niej poradnik – „jak zostać kontemplatykiem”? Jak sam zapewni, nie było to nigdy jego
intencją, gdyż prawda o kontemplacji jest taka, że nie możliwe jest, żeby jeden
człowiek nauczył drugiego „jak stać się kontemplatykiem”. Z równie niewielkim
sukcesem – jak sam twierdzi – można by
napisać książkę „jak stać się aniołem”. Merton nie boi się przyznać, że jego
książka nie jest dla każdego. I bez względu na to, ile osób ja przeczyta (a
warto nadmienić, że pierwsze wydanie przerosło oczekiwania zarówno samego
autora jak i wydawców), tak naprawdę przyniesie ona korzyść niewielu. Tak
naprawdę książka ta została napisana dla niewielu. Nawet – jak określa to sam
autor w listach do swoich przyjaciół – nie tylko i nie przede wszystkim dla
katolików, choć napisana z perspektywy doświadczenia katolickiego mnicha. Jednocześnie Merton wydaje się uspokajać
tych, którzy nie odnajdą w niej tego, czego oczekiwali, gdyż inny rodzaj
duchowości, który nie prowadzi droga
życia kontemplacyjnego nie jest równoznaczny z gorszą duchowością lecz z
inną drogą, po której Bóg prowadzi człowieka i że nie jest wcale potrzebna
droga życia kontemplacyjnego, żeby być człowiekiem pobożnym i świętym. Wobec wszystkich jednak, do których ta książka
przemówi sam Merton czuje się dłużnikiem.
Niemniej jak zaznacza Merton
powodem, dla którego powstaje mało książek o takiej tematyce jest zbyt dużo
przemocy fizycznej i namiętności wśród ludzi, a te zatrzymując człowieka jedynie
na powierzchni nie pozwalają im tak naprawdę na snucie głębszych refleksji na
temat życia duchowego jego znaczenia. A jednak – jak zaznacza autor Nowego
Posiewu kontemplacji – to właśnie życie wewnętrzne i kontemplacja jest tym,
czego współczesny świat potrzebuje najbardziej. Myślę sobie, że jeśli intuicja
Merona podpowiadała mu to już na początku lat sześćdziesiątych, co o ileż
bardziej aktualne jest to dzisiaj.
Kiedy pisze te słowa przypomina
mi się przestroga znanego niemieckiego teologa Karla Rahnera SJ, który mówił: Chrześcijanin
przyszłości albo będzie mistykiem, albo go w ogóle nie będzie. I jest to
myśl, która doskonale wpisuje się w mertonowski sposób patrzenia na
rzeczywistość.
Komentarze
Prześlij komentarz