Poszerzyć horyzonty naszego widzenia

Żeby już do końca zareklamować przywołanego przeze mnie metropolity Antoniego Blooma pozwolę sobie przytoczyć jedną z jego katechez: Historia Bartymeusza-historia każdego z nas.



Sądzę, że jedną z przeszkód, które nie pozwalają nam być naprawdę sobą i odnaleźć własnej drogi, jest to że nie zdajemy sobie sprawy, jak dalece jesteśmy ślepi. Gdybyśmy wiedzieli, że jesteśmy ślepi, jakże usilnie szukalibyśmy uzdrowienia! Praw­dopodobnie szukalibyśmy zdrowia, jak Bartymeusz,  u ludzi: lekarzy, kapłanów, uzdrowicieli, a następnie, straciwszy  zaufanie do książąt i synów ludzkich, w których nie masz zbawienia, zwrócilibyśmy się może do Boga. Ale tragedia na tym polega, że nie rozpoznajemy swej ślepoty — zbyt wiele rzeczy narzuca się naszym oczom abyśmy mogli uświadomić sobie rzeczy niewidzialne, na które właśnie oślepliśmy. Żyjemy w świecie rze­czy, które zagarniają naszą uwagę i same się nam zalecają, tak że nie potrzebujemy ich nawet oceniać — po prostu są tu oto, pod ręką, gotowe do użycia. Rzeczy niewidzialne nie zalecają się nam same, nie rzucają się nam w oczy — musimy ich szukać i odkrywać je. Świat zewnętrzny żąda naszej uwagi — Bóg zabiega o nas inaczej. Przypominam sobie słowa pewnego starego mnicha, który mi kiedyś powiedział: „Duch Święty to taki duży, bardzo płochliwy ptak, który usiadł gdzieś nieda­leko ciebie. Kiedy zauważysz, że się zbliża nieśmiało, strzeż się Go spłoszyć. Nie ruszaj się. Pozwól, by sam przyszedł do cie­lne". To pewnie nasunie ci zarazem skojarzenia ze zstąpieniem Ducha Świętego w postaci gołębicy. Obraz ptaka zniżającego lot, płochliwego, a zarazem gotowego się nam powierzyć, jest obrazem objawionym i pełnym znaczenia. Pewien Japończyk jednak wyraził kiedyś wątpliwość: „Rozumiem, o co chodzi, kiedy w religii chrześcijańskiej mówi się o Ojcu i o Synu, ale nie rozumiem znaczenia czcigodnego ptaka".
Aby kontynuować przez chwilę tę symbolikę nieśmiałości, serca, które się oddaje, ale nigdy nie prostytuuje, zajrzyjmy do Małego Księcia Antoine de Saint-Exupery'egó, gdzie lis opi­suje Małemu Księciu, jak powinien go oswajać: musi być bar­dzo cierpliwy, siadać w pewnej odległości i spoglądać nań kątem oka, nic nie mówić, ponieważ słowa są przyczyną nieporo­zumień. I każdego dnia powinien przysuwać się trochę bliżej, aż wreszcie zostaną przyjaciółmi. Postaw Boga w miejscu lisa i oto masz obraz miłującej, nieskalanej płochliwości, powścią­gliwej, która oddając się nie pomiata sobą. Bóg nie zaakcep­tuje gładkich, ugrzecznionych stosunków ani nie będzie narzu­cał swojej obecności — ofiarowuje ją, lecz tylko wtedy gdy. zostaje przyjęta na tych samych warunkach, przez tak samo pokorne, miłujące serce, aby odtąd obydwa, nieśmiało, bojaźliwie szukały się nawzajem, z głębokim obopólnym szacun­kiem i dyskrecją, zgłębiając świętość i niezwykłe piękno wza­jemnej miłości.
Świat zewnętrzny sam się nam narzuca. Świat wewnętrzny może być odczytany, ale nigdy hałaśliwie nie zwraca na siebie uwagi. Musimy postępować łagodnie i ostrożnie, obserwować świat wewnętrzny jak ptasznik na czatach, który zajął pozycję w lesie czy w polu, milczący, lecz napięty, spokojny, ale bystry i czujny. Tę postawę skupionej uwagi, która pozwala spostrze­gać to, co inaczej umknęłoby naszej świadomości, ładnie wy­raża stary wierszyk dla dzieci:
Żyła sobie na dębie stara, mądra sowa.
Coraz więcej widziała, lecz nie rzekła słowa.
A im mniej mówiła, tym słyszała więcej.
Czemuż nie naśladować mądrości ptaszęcej?

Oślepieni światem rzeczy zapominamy, że nie zawiera on tych głębi, które człowiek zdolny jest odkryć. Człowiek jest mały i wielki jednocześnie. Kiedy umieszczamy siebie na skali wielkości wszechświata — nieskończenie ogromnych i nies­kończenie znikomych — widzimy siebie jako drobinę kosmi­cznego pyłu, ulotną, znikającą, bez żadnego znaczenia. Ale kiedy zwrócimy się do wewnątrz, widzimy, że nic z tych rzeczy niezmierzonych nie jest dostatecznie wielkie, by nas wypełnić. Cały świat stworzony pada jak ziarno piasku w głębinę na­szego bytu, jesteśmy zbyt obszerni, by nas wypełnił i nasycił. Jedynie Bóg, który nas stworzył dla siebie, na swoją miarę, może tego dokonać. Według słów Anioła Ślązaka: „Jestem wielki jak Bóg — a On jest mały jak ja".
Świat rzeczy ma swoją gęstość, nieprzenikliwość, ciężar i masę, ale nie ma głębi. Zawsze możemy wnikać do serca rze­czy i kiedy osiągniemy punkt najgłębszy, jest on kresem i nie ma żadnego sposobu, by sięgnąć dalej, w nieskończoność. Śro­dek koła jest jego punktem najbardziej wewnętrznym i kiedy chcemy wyjść poza niego, dotrzemy tylko do powierzchni po przeciwnej stronie obwodu. Pismo Święte mówi o głębi ludz­kiego serca — nie jest to głębia, którą by można zmierzyć. Prawdziwą naturą serca jest bezmiar, przekraczający ograni­czenia jakiejkolwiek miary. Jego głębia jest zakorzeniona w bezmiarze samego Boga. I tylko wówczas, gdy zrozumiemy różnicę między obecnością, która się narzuca, a obecnością, której musimy szukać przeczuwając ją w swoim sercu, gdy zrozumiemy różnicę między ciężką, nieprzejrzystą, gęstą masą świata wokół nas i naszą ludzką głębią, którą wyłącznie Bóg może napełnić, a ponadto gdy dostrzeżemy także głębię każdej rzeczy stworzonej, której powołaniem jest, aby stała się miejs­cem objawienia Bożej obecności, wówczas dopiero możemy i zacząć nasze poszukiwania, spostrzegłszy, że to co widzialne zaślepiło nas i że ta ślepota przeszkadza nam uchwycić to, co niewidzialne.
Być ślepym na niewidzialne, to być świadomym tylko tego, co da się uchwycić, to być na zewnątrz, poza pełnią wiedzy, poza doświadczeniem całej rzeczywistości tego świata, którego prawdziwa realność jest w Bogu i w którego sercu jest Bóg. Ślepiec Bartymeusz był tego właśnie świadomy, ponieważ dzięki ślepocie fizycznej świat widzialny go nie napastował. Mógł krzyczeć w ostatecznej rozpaczy wyczuwając z całą, roz­paczliwą nadzieją, że zbawienie przechodzi obok niego, ponie­waż czuł się odrzucony. Powodem tego, że my wszyscy prze­ważnie nie potrafimy tak wołać do Boga, jest to że nie uświa­damiamy sobie, jak dalece jesteśmy odcięci od całkowitej wizji świata — wizji, która gwarantuje pełną realność światu wi­dzialnemu. Obyśmy potrafili nauczyć się być ślepymi na to, co widzialne, aby móc wejrzeć głębiej, w to co niewidzialne w nas i wokół nas, w to co przenika wszystkie rzeczy swą obecnością!
Ślepota bywa wieloraka. U świętych— ale nie u nas — może wynikać z oślepienia zbyt wielkim światłem. Święty Symeon Nowy Teolog mówiąc o Bożej ciemności powiada, że jest nadmiarem światła, tak że ktokolwiek w nią wkroczył, stał się niewidomym od jej blasku. Może to być ślepota otwartych oczu. Tołstoj w Wojnie i pokoju opowiada o Piotrze Biezuchowie, który patrząc w szeroko otwarte, piękne oczy Heleny wi­dział w nich tylko siebie uwolnionego od wszystkich błędów, takiego jakim ona, naiwna, go widziała. Patrzył w jej oczy i widział tylko siebie, pomijając ją całkowicie! I my tak postę­pujemy, nawet mając do czynienia z rzeczami. Zwracając się na przykład w stronę okna możemy skupić spojrzenie na samej szybie okiennej, na własnym zamazanym odbiciu albo na wi­doku za oknem. Możemy patrzeć obojętnie i bezmyślnie, jak przechodnie na ewangelicznego Bartymeusza. Możemy patrzeć oczyma pożądania, jak ów żarłok Dickensa, który widząc stado na łące potrafił tylko pomyśleć: „Oto żywe befsztyki!" Możemy patrzeć oczyma nienawiści, spojrzeniem straszliwie wyostrzonym, ale z diabelską bystrością, widząc tylko samo zło, złośliwą karykaturę rzeczywistości. I w końcu możemy patrzeć oczyma miłości, sercem czystym, które widzi Boga i Jego obraz w każdym człowieku, nawet jeśli jest to obraz zamglony docierając wzrokiem poprzez mylne pozory i sprze­czne doświadczenia do prawdziwego, głębokiego, tajemniczego ludzkiego „ja". Bo z patrzeniem jest tak, jak to powiedział lis Małemu Księciu: „Widzi się dobrze tylko sercem, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu".                                            
Musimy zrozumieć, że głębia rzeczy, ich bezmiar, wołanie wieczności całego świata, umyka naszej świadomości, że potra­fimy sobie uprzytomnić ten wymiar rzeczywistości w pewnego rodzaju pierwotnym, zalążkowym doświadczeniu, jeśli żywimy pewność istnienia świata niewidzialnego. Taką pewność mo­żemy żywić dzięki wierze, z mocnym przekonaniem, że to czego nie dostrzegamy oczyma, jest najbardziej realne, obecne i warte oglądu, będąc ukryte poza powierzchnią rzeczy widzia­lnych, w ich sercu, w ich tajemniczej istocie. Taki akt wiary oznacza uznawanie świadectwa tych, którzy są świadomi świata niewidzialnego, nawet jeśli jesteśmy w stanie traktować to świadectwo jedynie jako hipotezę roboczą, tymczasową i pro­wizoryczną, pozwalającą na dalsze penetracje. Bez niego jed­nak żadne dociekanie niewidzialnego nie będzie możliwe. Nie rozpoczniemy poszukiwań, jeśli z góry, a priori, jesteśmy prze­świadczeni, że nic nie znajdziemy, bo nic takiego nie istnieje. Musimy więc uznać doświadczenia nie jednego, lecz wielu, a nawet milionów ludzi, którzy w ciągu dziejów, w ramach chrześcijaństwa i poza nim, doświadczyli niewidzialnego i dali świadectwo jego istnieniu.
Musimy też, jak sądzę, poszerzyć horyzonty naszego widze­nia i rozumienia życia w ogóle. Żyjemy dziś w stanie iluzji mniemając, iż wszystko co nie jest racjonalne, jest tym samym wątpliwe. A jednak psychologia pokazała nam, że w wewnętrz­nym życiu człowieka decydującą rolę odgrywają czynniki irracjonalne. Kiedy mówię „irracjonalne", nie rozumiem przez to, że są one sprzeczne z rozumem. Istnieje na przykład rozle­gła dziedzina ludzkiej miłości, czy to w przyjaźni, czy to w ro­dzinie, czy w takiej miłości, która wydobywa z tłumu i wyróż­nia tego jedynego, unikalnego człowieka i zmienia dla nas cały porządek świata. Jak się wyraził jeden z greckich pisarzy: „Za­nim człowiek spotka i pokocha tę dziewczynę, która stanie się jego narzeczoną, otoczony jest wieloma mężczyznami i kobie­tami, ale kiedy odkryje ukochaną, od tego momentu istnieje dla niego ona, a inni to tłum". Doświadczenie to, tak bogate i skomplikowane, i tak powszechne, należy do porządku ir­racjonalnego w tym sensie, że nie może być sfabrykowane przez rozum. Kochać kogoś, to nie roztrząsać rozumowo argumenty „za" i „przeciw" — to przeżywać bezpośrednio i doświadczać faktu, który narzuca się sam przez się i drąży nasze „ja" zbyt głęboko, abyśmy byli zdolni posługiwać się argumentami racjo­nalnymi. To samo w doświadczeniu piękna, czy to muzyki, czy sztuk plastycznych, doświadczeniu, które przenika przez oczy lub uszy. Nie polega ono na sumowaniu racji przemawia­jących na rzecz uznania i podziwu dla jakiegoś dzieła sztuki. Jeśli chcemy podzielić z kimś nasze doświadczenie piękna utworu muzycznego, rzeźby, architektury, czy malarstwa, zaczynamy go nakłaniać słowami Chrystusa, który mówił do swoich pierwszych uczniów: „Pójdźcie i zobaczcie!" Z całą pewnością nie zaczniemy od słów: „Najpierw wyjaśnię ci całe piękno tego dzieła sztuki, a kiedy je już zrozumiesz, wówczas pozwolę ci go doświadczyć".
W tych dwóch pierwszych doświadczeniach miłości i piękna spostrzegamy, że zostaliśmy postawieni przed kimś lub czymś, co mogło być przez nas przeoczone, co mogliśmy latami pomi­jać, a może i nigdy nie zauważyć. W grupie ludzi dziewczyna i młody mężczyzna są częścią tłumu. I nagle pewnego dnia za­czynają siebie dostrzegać. Coś się wydarzyło, jakby promień światła prześwietlił ciemny dotąd witraż. Bez niego wyglądał jak pokreślona czarnymi liniami plama jednolicie szarego tła —  kawałek  ściany.   Raptem  nastąpiła  iluminacja,  powstało piękno, zrodziło się znaczenie, wyrosła jakaś treść. Teraz wi­dzimy witraż. Promień słońca jest efemeryczny, wyczerpie się u schyłku dnia albo nawet za chwilę, ale ktokolwiek zobaczył oświetlone nim okno, wie, że nie jest ono szarą plamą, lecz wi­trażem,  który może czasem stać się niewidzialny.  Pewność przeważa nad sprawdzalnością — i to właśnie nazywamy  wiarą. Wiem "teraz, że całe to piękno, które raz dostrzegłem, ist­nieje naprawdę, chociaż wydaje się niekiedy, że zgasło.
Na dwa sposoby można teraz oglądać owo okno w świetle przeżytej wizji. Jak wszelkie objawienia, ma ona sens dwojaki: piękno witraża zostało ukazane dzięki prześwietlającemu okno promieniowi słońca, ale i witraż ujawnił jednocześnie ów pro­mień, który bez niego pozostałby niedostrzeżony.
Dwoje ludzi spotyka się i objawia się sobie nawzajem, oglądając siebie jakby w wewnętrznym prześwietleniu łaską, w całym blasku rzeczywistości Bożej, takimi jakimi widzi ich Bóg. A kiedy blask przygasa, ci dwoje mogą zachować pamięć i pewność wi­zji objawionej im tylko dlatego, że Bóg rozświetlił ich głębie i okazał je im nawzajem. Najczęściej jednak, zobaczywszy się w tej Bożej glorii zapominamy, że ją oglądaliśmy dzięki światłu nie od nas pochodzącemu i wyobrażamy sobie w swej głupocie, że owo piękno jest właściwością samej osoby, na której się objawiło. To co było witrażem, staje się idolem, a objawienie traci swą przejrzystość i staje się murem, poza którym już nic nie widzimy. Wiemy o tym aż nadto dobrze —  cała literatura dostarcza wystarczająco wielu przykładów, jak ulotne przeżycie wizji może się przekształcić w idolatrię, którą nazywa się namiętnością i czyni wdzięcznym przedmio­tem fabuł powieściowych we wszystkich krajach i językach.
Zanim nie nauczymy się zachowywać przeżycia wizji wraz z całym bogactwem dwustronnej współzależności objawiają­cego i objawionego; dopóki z uporem będziemy przekształcać w idole to, co Bóg nam objawia jako piękno swojej sztuki, do­tąd każdą sposobność do objawienia zmienimy w okazję do utraty widzenia w ogóle. Bo kochając dziewczynę, czynimy z niej idola, bo dostrzegłszy piękno drzewa na tle nieba, zas­koczeni, że go poprzednio nie zauważyliśmy, czcimy samo drzewo, ignorując złożony splot rzeczy i zdarzeń składających się na wyjątkowe warunki objawienia czegoś, co nie mogło być dotąd spostrzeżone. A tak postępując, nigdy w najmniejszym stopniu nie dowiemy się, nawet na czysto naturalnym pozio­mie, w czysto ludzkiej płaszczyźnie, na czym polega ów nowy, dodatkowy wymiar rzeczywistości i nadal będziemy się poruszać i żyć w dwóch tylko wymiarach: czasu i przestrzeni. Mu­simy zaakceptować to co unikalne w doświadczeniu miłości, by odkryć i ocalić to odkrycie piękna ludzkiego i piękna rzeczy. A odkrywszy ów unikalny wymiar, który przekracza wszelkie miary rozumu i może być wprawdzie przez rozum badany, ale nigdy nie będzie jego wytworem, możemy dopiero powoli za­cząć się zbliżać do odkrywania śladów Boga. W chwili gdy zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy ślepi i dla­tego pozostajemy na zewnątrz królestwa, możemy się zająć swoim stosunkiem do niego i do Boga — badać ów stosunek w całej jego realności, nie karmiąc się złudzeniami. Przed­stawmy więc sobie nas samych, stojących na ulicy, wyrzuco­nych za drzwi z wiecznego mieszkania, zziębniętych, próbują­cych ogrzać sobie ręce przy ogniu rozpalonym po drugiej stro­nie drzwi, usiłujących uczestniczyć w życiu, które pozostaje stale dla nas nieosiągalne i wyobrażających sobie przy tym, że mdła iskierka, która się w nas od czasu do czasu rozżarza, jest już całym królestwem, jakie tu i teraz da się osiągnąć. Ale to nieprawda. To jeszcze nie jest królestwo — to zaledwie zada­tek życia, obietnica, wezwanie, złożone w nas po to, byśmy trwali w nadziei stojąc tam, gdzie Ewangelia każe nam rozpo­czynać naszą podróż — przed drzwiami stale dla nas zamknię­tymi, do których nieustannie kołaczemy, aż zostaną otwarte. Musimy trwać w gotowości wobec misterium niedostępnego je­szcze dla nas, musimy wołać, krzyczeć do Boga, szukać drogi tak długo, aż rozpostrze przed nami swój szlak wiodący wprost ku niebu. I trwać tak z niezachwianą pewnością, że Bóg w sto­sownym czasie spełni nasze modlitwy. Celowo nie powiedzia­łem: „wysłucha", ponieważ Bóg słucha nas zawsze, chociaż nie zawsze daje nam zauważalną odpowiedź. Bóg nie jest głuchy na nasze modlitwy, ale my nie zawsze jesteśmy zdolni zrozumieć znaczenie Bożego milczenia, które jest odpowiedzią na nasz krzyk. Jeśli pojęliśmy już przynajmniej to, że jesteśmy za drzwiami, na zewnątrz, to możemy też pojąć i zmierzyć nasze ludzkie osamotnienie, a także odległość, jaka nas dzieli od źró­dła radości, do której jesteśmy powołani, od pełni, którą nam Bóg ofiarowuje. I możemy jednocześnie docenić — a jest to niezwykle ważne — jak jesteśmy obdarowani wbrew swojej nieskończonej nędzy. Wiemy tak niewiele o rzeczach Bożych, tak słabo jeszcze żyjemy Jego życiem, a jednak co za bogac­two otwiera się przed nami przez jedno mgnienie przeczucia obecności, wiedzy i komunii — w błysku, który zapala się na­gle w sercu ciemności, jaką jesteśmy my sami! Skoro owa cie­mność potrafi być tak bogata w światło, skoro nieobecność może tak jaśnieć obecnością, skoro nieśmiały zalążek życia może błyszczeć taką pełnią, to z jakąż nadzieją, z jakimż unie­sieniem radości powinniśmy stanąć pod owymi zamkniętymi drzwiami, żywiąc szczęśliwe przeświadczenie, że pewnego dnia drzwi się nam otworzą i doświadczymy wybuchu takiej pełni życia, jakiej nie potrafimy jeszcze w sobie pomieścić.
Nie znaczy to, że powinniśmy zawsze poszukiwać obecności Bożej na drodze postrzeżeń ani też zawsze się spodziewać, że się nam objawi w sposób rozpoznawalny. Ewangelia daje nam dostateczną liczbę przykładów, które wyraźnie pokazują, jak dalecy jesteśmy od rozumienia świętości i majestatu Boga, jak rzadko zdumiewamy się Nim, i dlatego wypatrywanie Jego obecności wydaje się nam czymś całkiem naturalnym, podczas gdy naprawdę powinniśmy nieśmiało prosić Boga, pokładając nadzieję w tym co niemożliwe, by nas przemienił i nawrócił, zanim zaczniemy oczekiwać, że się znajdziemy w Jego zatrwa­żającej obecności. Każde bowiem spotkanie z Bogiem, w więk­szym lub mniejszym stopniu, jest już zapowiedzią Sądu Ostate­cznego — znaleźć się twarzą w twarz z Bogiem żywym jest czymś w rodzaju śmierci, czymś sprowadzającym straszliwe konsekwencje. Spotkać Boga, to przejść „kryzys", a greckie słowo krisis to tyle co „ostateczna próba" — sąd. Stając w obecności Boga jesteśmy potępieni albo zbawieni, a zależy to od tego, co chowamy w swoim sercu i jakie świadectwo wydaje o nas nasze własne życie. Oto dlaczego prorocy Sta­rego Testamentu — można by tu cytować wiele fragmentów — tak często narzekali: „Biada mi, widziałem Boga, umrę!" Bo jest to więcej niż może znieść dusza ludzka, zanim nie zo­stanie wszczepiona w życie samego Boga w Chrystusie.
Jest rzeczą nierozważną szukać spotkania, zanim się do niego dostatecznie nie dojrzało. Oto dlaczego całe nauczanie Kościoła Prawosławnego dotyczące modlitwy i życia ostrzega nas: „Nie szukaj doświadczeń mistycznych, proś Boga w akcie adoracji z takim skupieniem uwagi i wiary na jakie cię stać, z taką nadzieją i pragnieniem, jakie są w twojej mocy, proś, aby cię przemienił, urobił i przygotował, byś mógł „pewnego dnia” Go spotkać". I jest to czymś głęboko zakorzenionym w Ewangelii: przypomnij sobie choćby połów ryb. Piotr za­biera Jezusa do swojej łodzi po tym, jak przemawiał On do tłumów, ale mimo iż był przy tym obecny, Piotr nie dostrzega Jego majestatu. Pan poleca uczniom wypłynąć na głębię i za­rzucić sieć. Piotr odpowiada: „Trudziliśmy się całą noc i nic nie złowiliśmy, ale na Twoje słowo uczynię, jak każesz". Za­rzuca sieć i nie może jej wyciągnąć! Prosi, aby inni rybacy na sąsiednich łodziach pomogli mu i wówczas dopiero zaczyna ro­zumieć, co się dzieje — wprawdzie jeszcze nie całkowicie, do­póki Ojciec Niebieski nie objawi mu, że Chrystus jest Synem Boga Żywego — ale dostrzega, że oto jest w obecności czegoś czy kogoś większego niż wszystko, co jest w stanie pojąć. Zostaje porażony lękiem, upada do stóp Jezusa i krzyczy: „Odejdź ode mnie, bo jestem grzesznym człowiekiem!" I w tym momencie ma przebłysk intuicji — spostrzega majestat Tego, który od dawna był wśród nich obecny. A postrzegając jedno­cześnie, kim jest sam, błaga, by Jezus od niego odstąpił.
Czy często nam się zdarza, w chwilach pogłębionej modlitwy, kiedy jesteśmy świadomi, kim jest Bóg, czym jest Jego świętość i wielkość, że mówimy: „Panie, odstąp ode mnie, nie jestem godny tej bliskości, którą mnie obdarzasz"? Czy nie częściej raczej prowokujemy Boga, wymuszamy na Nim tę bliskość i domagamy się intymności, do której On nie dąży, narzucamy się Mu, żądając otwarcia drzwi, które On trzyma jeszcze zamknięte? Przypomnijmy sobie także historię setnika, który błagał Chrystusa o uzdrowienie swego sługi: „Przyjdę i uzdrowię go" — powiada Jezus. „O nie", odpo­wiada setnik, „nie fatyguj się, Panie, sam. Ja też przecież mam ludzi pod swoją władzą i rozkazuję im, a oni są mi po­słuszni. Wystarczy, że powiesz słowo, a mój sługa wyzdro­wieje". Czy taka jest i nasza postawa? Czy mamy takie samo poczucie taktu względem Boga, by nie zmuszać Go do przyjś­cia? Słowo wystarczy — więcej nam nie trzeba. Czy respe­ktujemy suwerenną wolność Boga i czy wielbimy jej wielkość? Czy jesteśmy przekonani, na mocy wewnętrznej pewności, że Jego słowo staje się życiem dla tych, do których zostało skierowane? Gdybyśmy tylko zdawali sobie sprawę, że przez własną ślepotę znaleźliśmy się poza królestwem, poza obecnością, pokornie pukalibyśmy do drzwi, szukali drogi, wołali do Pana, a nie domagali się grubiańsko: „Otwórz nam zaraz, nie mamy cierpliwości czekać, pokaż nam się teraz, bo już nam się dłuży czekanie!" Właśnie dokładnie tak mamy zwy­czaj się zachowywać. W ciągu dwudziestu czterech godzin potrafimy wykroić może pół godziny, by je poświęcić Panu i dziwimy się że w chwili, gdy wymawiamy słowa: „W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego", Trójca Święta w całym swym majestacie nam się nie objawia!

Abp Antoni

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przyjść do Jezusa

Czujność to dynamiczne, wzajemne oddziaływanie serca i zmysłów

Terapeutyczny wymiar medytacji