Kim jestem Panie, że doprowadzileś mnie aż dotąd?...


Kolejny dzień naszej medytacji w nowym miejscu...

Nie mogę się nadziwić tym, w jaki sposób realizuje się Boże prowadzenie. Nie mogę się nadziwić owemu pełnemu subtelnego uroku spokojowi tego miejsca, które choć umiejscowione w sercu miasta jest oazą ciszy i spokoju, miejscem odpoczynku w obecności Pana. Dla mnie fakt, że dane jest nam medytować w tym właśnie miejscu ma szczególne znaczenie, gdy patrzę na to w perspektywie ostatnich dwudziestu lat. Tyle bowiem czasu minęło od kiedy po raz pierwszy dane było mi stanąć w progach paryskiego kościoła św. Gerwazego, nad którym pieczę sprawują Monastyczne Wspólnoty Jerozolimskie.



Do dzisiaj pamiętam to niezwykle duchowe doświadczenie, które stało się moim udziałem, gdy modliłem się w tym szczególnym miejscu. Oaza ciszy i modlitwy w samym sercu tętniącego życiem miasta. Oaza tchnąca tak wielka mocą i energią duchową, że nie sposób było nie dostrzec jej dobrodziejstwa, którym służyła miastu właśnie przez to, że tam była i że nieustannie stawała się dla niego źródłem modlitwy przenikającej mury świątyni i unoszącej się dalej i dalej ogarniając miasto Boża opieką i błogosławieństwem.



Wtedy jeszcze nie wiedziałem jak bardzo bliska stanie mi się ta wspólnota i to miejsce. 
Podczas moich kolejnych wizyt w Paryżu zawsze czułem, że muszę tam zajrzeć choćby na chwilę i że moje obecność w tym niezwykłym mieście bez obecności w tej świątyni byłaby w jakiś duchowy sposób niepełna. Nie znaczy to bynajmniej, że same Wspólnoty Jerozolimskie były mi nieznane. Z ich duchowością zetknąłem się już wcześniej, gdy po raz pierwszy wpadła mi w ręce książka założyciela Wspólnot Jerozolimskich - o. Pierre-Marie Delfieux - będąca jednocześnie regułą zgromadzenia.


Potem, gdy dane mi było jeszcze w czasie studiów seminaryjnych współpracować z ośrodkiem na ul. Łazienkowskiej, gdzie mieściło się duszpasterstwo Rodziny Rodzin zawsze jakieś wewnętrzne przekonanie podpowiadało mi, że to idealne miejsce, w którym tak jak w Paryżu, tak i tu w sercu Warszawy mogłyby żyć i służyć swoja modlitwą Wspólnoty Jerozolimskie. Wtedy oczywiście było to tylko jakieś mało realne marzenie. Ośrodek funkcjonował dobrze i nijak nie zanosiło się, że może coś w tym względzie się zmienić. Jednak pod koniec lat dziewięćdziesiątych nastąpiły zmiany, które doprowadziły do tego, że ośrodek ten został osierocony i przez kilka lat brakowało pomysłu jak go zagospodarować. Próbowano podejmować różne inicjatywy, ale wszystko to okazywało się prowizoryczne. To tak jakby to miejsce tęskniło za kimś, dla kogo zostało przygotowane. I wówczas z wielką nieśmiałością kilku duszpasterzy zaproponowało ówczesnemu arcybiskupowi Warszawy - księdzu Prymasowi Józefowi Glempowi, że może by tak zaprosić tu Wspólnoty Jerozolimskie. Ksiądz Prymas wyraził zgodę, która później musiał jeszcze potwierdzić nowy arcybiskup, gdyż ksiądz Prymas odchodził na emeryturę. Wtedy jednak, gdy padło owo "tak" Prymasa, dla obecności Wspólnot w Warszawie wiedziałem, że spełniają się marzenia, o których można byłoby sądzić, że wydaja się nierealne. A jednak u Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych... I teraz, kiedy dane mi jest siedzieć przy Chrystusie ukrytym w tabernakulum tego kościoła nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oto zamknęła się jakaś droga, która dla mnie osobiście przez bliskość Wspólnot i ich duchowości była swoista podróżą duchową, która - nie mam co do tego wątpliwości - odcisnęła na mnie swoje duchowe piętno. Dlatego patrząc wstecz w perspektywie tych dwóch dekad na usta ciśnie się mi jedno pytanie - modlitwa, tak pięknie ujęte przez króla Dawida: „Kimże ja jestem, Panie mój, Boże (...), że doprowadziłeś mię aż dotąd?" [2 Sm 7, 18]
I ciągle ciśnie mi się w tym szczególnym miejscu na myśl odpowiedź odnotowana przez Mertona: Jakakolwiek byłaby moja wewnętrzna głupota czy niewiara, wiem, że modlitwy moje i moich bliskich zostały wysłuchane. I oto jestem tutaj, bo Ty chciałeś mnie  tutaj mieć. Chciałeś abym był tutaj przed Tobą i abym w ciszy Twojej obecności mógł uwielbiać Cię za wielkie rzeczy jakich dokonujesz w moim życiu... 

Dzisiejsza Ewangelia przywołuje fragment powołania. Czy może być lepsza odpowiedź ze strony człowieka niż ta, która św. Łukasz wkłada w usta jednego ze spotkanych po drodze przez Chrystusa ludzi: „Pójdę za Tobą dokądkolwiek się udasz” [Łk 9, 57] – to dobra definicja powołania a także doświadczenia medytacji. Choć Jezus nie pozostawia złudzeń: Nie będzie łatwo...

W doświadczeniu wiary bowiem, ale także w doświadczeniu medytacji to On jest tym, który nas prowadzi. Naszym zadaniem jest podążać za Słowem, które powtarzamy i w które się jednocześnie wsłuchujemy. To ono jest drogą. Otwierając się na działanie łaski, której jest nośnikiem pozwalamy mu się prowadzić, pozwalamy by Ono dokonywało w nas swojego dzieła, według Bożych a nie naszym planów. Nie wiemy dokąd nas doprowadzi praktyka medytacji, nie wiemy jakie będą duchowe owoce tej modlitwy, ale idąc z zaufaniem za Słowem,  które nas prowadzi i które nas wewnętrznie przemienia, ufamy, że jest to najlepsza droga, jaką Pan Bóg dla nas przygotował.

Modlitwa jest drogą, choć to nie zawsze to łatwa droga. Owszem, dla tych, którzy modlą się sporadycznie może ona być – jak zwykł mawiać abp. Anthony Bloom – niczym podróż do lasu czy na grzyby. Pan Bóg bowiem nie wystawia na próbę tych, którzy w życiu duchowym nie postąpili zbyt daleko. Jednak dla tych, którzy są już zaprawieni w modlitwie może ona być swoistą próbą wiary, wyjściem na pustynię tak jak była dla wielu świętych jak  św. Tereska od Dzieciątka Jezus czy św. Jan od Krzyża. Wówczas modlitwa może być swoistą płaszczyzną wewnętrznego zmagania się. To zmaganie może dotyczyć zarówno sfery naszego ciała, naszego intelektu jak i naszego ducha.

Gdy chodzi o ciało, to jego postawa zazwyczaj powinna być pomocą w modlitwie, gdyż odpowiednia postawa będzie pociągała za sobą myśl, wyobraźnię. Czasem, gdy zdarza nam się odpłynąć myślami od treści modlitwy (czy od powtarzania słowa) to właśnie ciało, będąc na klęczkach przypomina nam o tym przed kim i dlaczego tu jesteśmy.  Innym razem same napływające myśli będą dawały o sobie znać tak mocno, że skupienie się na modlitwie i na powtarzaniu modlitewnej formuły będzie przychodziło z największym trudem.  Jeśli zaś chodzi o wymiar duchowy, to modlitwa może wiązać się z doświadczeniem oschłości, które współczesna pisarka z dziedziny duchowości Ruth Burrows porównuje z tym, jakby ktoś nagle wyłączył światło w związku z czym poruszamy się w zupełnych ciemnościach, po omacku i z największym trudem – ten opis może być doskonałym obrazem także duchowej pielgrzymki w stanach oschłości, gdy nie doświadczamy już żadnej radości z trwania przed Bogiem, gdy nie ma poczucia Jego obecności i gdy zaczynają rodzić się wątpliwości, czy to wszystko ma sens. Do tego mogą dawać o sobie znać dominujące wówczas uczucia gniewu, lęku, samotności, niepokoju, które będą nas kusiły do ucieczki. Niemniej wszystkie te stany, choć wydają nam się przekleństwem, tak naprawdę są darem i zaproszeniem Boga do wytrwałości i wytrzymałości. Oczywiście czas trwania tych stanów będzie rożna dla różnych osób (św. Matka Teresa z Kalkuty przeżywała taki stan przez czterdzieści lat, jak dowiadujemy się z jej biografii), lecz zawsze mają one moc oczyszczającą nasza wiarę. Wiele osób rozpoczynających doświadczenie modlitwy spodziewa się, że dobre i miłe doświadczenia na modlitwie będą trwały zawsze, lecz kiedy pan Bóg wzywa nas na pustynię, to zaprasza nas do większego oparcia się na Nim i na wierze niż na różnych doświadczeniach, czy stanach uniesienia, które towarzyszom modlitwie i te trudne okresy pokazują nam czy zbyt łatwo do takiego „miłego” stylu modlitwy się nie przywiązujemy.

Medytacja przez swoje ubóstwo wyrazu jest dobrym przygotowaniem do takich chwil duchowych doświadczeń, choć i na tej drodze nie jesteśmy wolni od niebezpieczeństwa przywiązania się do miłego stanu ducha, relaksu, czy radości, która jej towarzyszy. Tak więc gdy Pan Bóg zaprasza nas na pustynie i dopuszcza trudy przyjmujmy to jako dar Jego błogosławieństwa na drodze życia duchowego a nie karę.

Poza tym medytacja pozwala uświadomić sobie bardziej to, czego nie uświadamiamy sobie zazwyczaj, że nasze ciało jest też darem i jako takie jest włączone w sposób modlitwy. Wszystko, co żyje niech wielbi Pana – podpowie nam psalmista [Ps. 150]. A zatem zarówno ciało z jego postawą, jak i oddech, którego zazwyczaj sobie nie uświadamiamy, w doświadczeniu medytacji może być okazją do wdzięczności i wielbienia Pana Boga za dar życia, gdy bardziej niż zwykle się na nim skupiamy. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przyjść do Jezusa

Czujność to dynamiczne, wzajemne oddziaływanie serca i zmysłów

Terapeutyczny wymiar medytacji