Niebezpieczeństwo synkretyzmu
No to dzisiaj będzie długo! Życzę
szczęścia tym wszystkim, którzy chcą przebrnąć przez ten wpis w całości :-)
Ostatnie wydarzenia jak i
dyskusje, które przyniosły temat granic jakie powinien stawiać sobie
chrześcijanin w swoich duchowych praktykach a także problemu synkretyzmu,
niestety nie rzadkiego dzisiaj zjawiska (bo ciągle obserwujemy wielu
chrześcijan, którzy jednocześnie praktykują jogę, chodzą do wróżki czy leczą
się u bioenergoterapeutów oraz ubogacają swoją wiarę takimi chociażby
przekonaniami, jak to, które wyszło w czasie tegorocznych badań
socjologicznych, że ok. 30% katolików w Polsce wierzy w reinkarnację) i
rodzącego wiele duchowych niebezpieczeństw i zamieszania. Oczywiście nie sposób
omawiać wszystkich poruszonych kwestii za jednym zamachem, bo i nie wolno wrzucać ich
wszystkich do jednego worka, gdyż dotyczą różnych kwestii i ich powodem może
być wiele różnych źródeł, to jednak czuję się niejako wywołany do tablicy, aby
poruszyć i te kwestie, tym bardziej, że tam, gdzie mowa o medytacji także
podobne niebezpieczeństwa wydają się na nas czyhać.
Jest to problem oczywiście nie nowy,
ale jak widać istotny, skoro na jego temat powstaje ostatnio dużo publikacji. Przestrzegają
przed tym problemem egzorcyści i kierownicy duchowi, którzy najbliżej spotykają
się ze zjawiskami prób mieszania różnych tradycji duchowych a także porusza go
już nie po raz pierwszy papież Benedykt XVI, który jako „rasowy” teolog jest
szczególnie wrażliwy na to, co może na
pierwszy rzut oka wydawać się niewinnie, ale skutecznie potrafi zakazić wiarę
wyznawców katolicyzmu. Nie jest to temat także obcy dla piszącego te słowa,
gdyż mając okazję prowadzić zajęcia z religiologii i ekumenizmu także w
środowisku studenckim spotykam się z wieloma pytaniami dotyczącymi tychże
kwestii, pokazujących nie małe zamieszanie w tym temacie, jakie dzisiaj ma
miejsce. Dowodem tego chaosu panującego w spojrzeniu na niebezpieczeństwo
synkretyzmu (z jednej strony widzianego wszędzie z drugiej zupełnie
lekceważonego) jest to, co możemy znaleźć na rozmaitych forach dotyczących
duchowości czy medytacji. Nie chcąc popadać w żadną skrajność a jedynie uściślać
pewne kwestie na tyle na ile mogę czuć się w tym względzie kompetentny (a ufam,
że choć po trosze mogę, zajmując się od wielu lat religioznawstwem i
uczestnicząc aktywnie w dialogu międzyreligijnym a nade wszystko ucząc się
ciągle od autorytetów, które spotykam na mojej drodze), chcę podjąć tutaj kilka
kwestii, które mam nadzieję dla wielu będą pomocą w patrzeniu na te sprawy a
dla mnie samego szansą dookreślenia moich własnych poglądów, które być może dla
niektórych osób były jak dotąd nie do końca czytelne, mogąc powodować
jakiekolwiek zamieszanie w tej kwestii, za co przepraszam, biorąc na siebie
pełną odpowiedzialność za taki stan rzeczy.
Mam także świadomość tego, że nie
wszyscy z tym, co piszę się zgodzą (i oczywiście to szanuję), nie chodzi mi
jednak o wchodzenie w jakąkolwiek polemikę, lecz o ukazanie mojego sposobu
widzenia pewnych spraw, wynikających z osobistego doświadczenia i troski o
stawanie w prawdzie, której domaga się od nas Chrystus. Mam jednak świadomość,
że zagadnienie nie jest łatwe, gdyż uczestnicząc ostatnio w redakcji pewnego
tekstu, który ma być zaprezentowany jako list Episkopatu Polski na temat
duchowych zagrożeń dla katolików, które przygotowuje Komitet Episkopatu d.s.
Dialogu z religiami Niechrześcijańskimi, którego mam przyjemność być członkiem
również spotykam się z bardzo różnymi poglądami na wiele spraw ludzi ze
środowisk Kościoła katolickiego.
Dlatego może warto zacząć w tym
miejscu od przywołania słów z niedawnej, bo mającej miejsce zaledwie kilka dni
temu audiencji generalnej (17.10.2012), w której to papież zawarł mocne słowa
przeciw relatywizmowi i synkretyzmowi religijnemu:
"Nieprzypadkowo pragnieniem
błogosławionego Jana Pawła II było, aby Katechizm Kościoła Katolickiego, norma
pewna dla nauczania wiary i pewne źródło do katechezy odnowionej u źródeł
wiary, było oparte o „Credo”. Chodziło o potwierdzenie i ochronę tego
centralnego rdzenia prawd wiary za pośrednictwem języka bardziej zrozumiałego
dla ludzi naszych czasów. Obowiązkiem Kościoła jest przekazywanie wiary,
głoszenie Ewangelii aż prawdy chrześcijańskie staną się światłem w nowych
przemianach kulturowych, a chrześcijanie będą potrafili nadawać sens nadziei,
jaką niosą. Dziś w porównaniu z przeszłością żyjemy w społeczeństwie głęboko
zmienionym i w będącym ciągłym ruchu. Procesy sekularyzacji i
rozprzestrzeniającej się mentalności nihilistycznej, w której wszystko jest
relatywne, silnie naznaczyły ludzką mentalność. Tak więc życie często
przeżywane jest z łatwością, bez jasnych ideałów i solidnych nadziei, pośród
płynnych i prowizorycznych więzi społecznych i rodzinnych. Przede wszystkim
nowe pokolenia nie są wychowywane do poszukiwania prawdy i głębokiego sensu
egzystencji, która przekroczy jej treść i wzniesie ku stabilności uczuć i
ufności. Przeciwnie, relatywizm prowadzi do braku stałych punktów odniesienia,
podejrzliwość i niestałość prowokują załamania w relacjach ludzkich, życie zaś
jest przeżywane w krótkotrwałych eksperymentach, bez przyjmowania
odpowiedzialności. Jeśli indywidualizm i relatywizm wydają się dominować nad
duszami wielu współczesnych, nie można mówić, że wierni są całkowicie odporni
na te niebezpieczeństwa, z którymi jesteśmy konfrontowani w przekazywaniu
wiary. Badania prowadzone na wszystkich kontynentach z okazji rozpoczęcia
Synodu Biskupów dla Nowej Ewangelizacji uwidoczniły niektóre z nich: wiarę
przeżywaną w sposób pasywny i prywatny, odrzucenie edukacji w wierze, rozbieżność
między wiarą a życiem.
Wielu chrześcijan często nie zna
nawet rdzenia katolickiej wiary, „Credo”, pozostawiając w ten sposób przestrzeń
dla pewnego synkretyzmu i relatywizmu religijnego, bez wyjaśniania prawd do
wierzenia i zbawczego charakteru chrześcijaństwa. Dziś ryzyko zbudowania
religii – tzw. „wierz, jak chcesz”, nie jest więc tak odległe. Musimy natomiast
powrócić do Boga, do Boga Jezusa Chrystusa, musimy odkryć przesłanie Ewangelii,
pozwolić mu wejść jak najgłębiej w nasze sumienia i w nasze życie
codzienne."
Całość wypowiedzi papieża można znaleźć pod adresem: http://www.radiomaryja.pl/kosciol/srodowa-audiencja-generalna-148/
Może nie poruszał bym tego tematu
w tak jaskrawy sposób, ale jak wspomniałem przekonały mnie do tego ostatnie
wydarzenia a także maile, jakie otrzymuję od niektórych osób, które uczestniczą
(bądź uczestniczyły) w spotkaniach medytacyjnych i czytają mojego bloga.
Oczywiście czuję się po trosze winny i odpowiedzialny za taki stan rzeczy, gdyż
nie do końca zdawałem sobie sprawę, że osoby szukające spotkań na płaszczyźnie
chrześcijańskiej medytacji mogą źle
odebrać pewne rzeczy czy praktyki, które umocniły ich decyzje o odejściu z
grupy. Nie mają wprawdzie te osoby zastrzeżeń, co do formy naszej modlitwy i
jej sposobu prowadzenia, ale jedną z przyczyn ich rezygnacji ze spotkań, jak
sugerują mi autorzy maili jest to, co usłyszeli na spotkaniu po medytacji,
gdzie była możliwość podzielenia się trochę swoim doświadczeniem duchowym i
opowiedzenia o sobie. Otóż na spotkania modlitewne, które odbywają się od
niedawna w nowym miejscu (w Kościele Wspólnot Jerozolimskich) przychodzą osoby,
które nie zawsze po drodze zahaczyły o klasztor oo. Benedyktynów w Lubiniu i
trochę przeraziły się tym, że niektóre z osób uczestniczących w spotkaniach
medytacyjnych jeżdżą tam, aby uczestniczyć w praktykach medytacji
chrześcijańskiej, w której uczestniczą także nauczyciele buddyzmu czy zen.
Jest to dla mnie w pewnym sensie
nowa sytuacja, której nie przewidziałem, gdyż dotąd na spotkania medytacyjne
przychodziły osoby, z których znakomita większość była w Lubiniu. To uczy mnie,
że pewne rzeczy trzeba bardzo jasno wyjaśniać, żeby nie przynosiły zamieszania.
Rzeczywiście jest tak, że do klasztoru w Lubiniu od lat przyjeżdżają
przedstawiciele różnych odłamów buddyzmu (i nie tylko). Jednym z powodów
obecności takich osób w Lubiniu jest to, że po Soborze Watykańskim II i jego
nowym spojrzeniu na inne religie najpełniej bodaj ujętym w soborowej deklaracji
Nostra Aetate benedyktyni zostali
poproszeni przez Stolicę Apostolska, aby z racji swojego monastycznego trybu
życia zajęli się dialogiem z przedstawicielami buddyzmu, z nadzieją, że mnisze
życie obu stron dialogu i dzielenie się jego duchowymi owocami może rzucić
nieco światła na wzajemne zrozumienie się i posłużyć dialogowi międzyreligijnemu.
Przy czym sam dialog, któremu asumpt dał właśnie ostatni Sobór jest
rzeczywistością spotkania przedstawicieli różnych religii, w celu lepszego
wzajemnego poznania się i zrozumienia, ale także uchronienia przed tym, co
nazywamy zjawiskiem synkretyzmu. Oczywiście warunkiem owocnego uczestniczenia w
dialogu jest osobiste i bardzo głębokie osadzenie w swojej duchowej tradycji i
przekonanie o swojej tożsamości duchowej i jej wartości. Kogo lepszego zatem
wybrać do tej roli niż mnicha (zarówno ze strony katolickiej jak i buddyjskiej)
z nadzieją, że nie zdradzi on swojej tradycji i zostanie wobec innych
najlepszym świadkiem i rzecznikiem duchowego doświadczenia? I tak oto przed
ponad 25 laty została powołana do życia idea Monastic Interreligious Dialogue
(Międzyreligijnego Dialogu Monastycznego), w którym uczestniczą ze strony
katolickiej mnisi benedyktyńscy i cysterscy. W Polsce ośrodkiem takiego dialogu
był właśnie klasztor benedyktynów w Lubiniu, a to także ze względu na
rezydującego tam znawcę kultury wschodniej i przez lata przeora tego klasztoru
ojca Jana Berezę, z którym przez lata miałem przyjemność pracować w Komisji
Episkopatu Polski d.s. Dialogu Międzyreligijnego. Zatem zapraszanie do Lubinia
mnichów buddyjskich różnych denominacji było przyczynkiem do tego dialogu, ale
także od kiedy w Lubiniu powstało Centrum Medytacji Chrześcijańskiej okazją do
wymiany duchowych doświadczeń. Sam miałem okazję w kilku takich spotkaniach
uczestniczyć i być zbudowanym świadectwem duchowego doświadczenia
przedstawicieli buddyzmu, którzy nie tylko nie zachęcali katolików do jego
praktykowania, ale wyraźnie przestrzegali przed mieszaniem tych dwóch tradycji
duchowych.
Czy wszyscy ich posłuchali? Z
pewnością nie. Natura człowieka jest przewrotna i skłonna do eksperymentowania,
także na płaszczyźnie duchowej, niestety czasem nie rozumiejąc, że może się za
tym kryć więcej niebezpieczeństw niż pożytku duchowego. Ale człowiek jest wolny
i ma prawo decydować o sobie i tym, co robi, nawet jeśli skutkiem (zamierzonym
lub nie) byłoby narażanie się na duchowe zamieszanie, zdrada swojej tożsamości
religijnej a nawet grzech bałwochwalstwa, o którym dzisiaj mówi się coraz
rzadziej, ale który ciągle wisi nad nami niczym widmo, jak kiedyś wisiał nad
Izraelitami – jedynym monoteistycznym narodem otoczonym zewsząd politeistami.
Oczywiście te błędy nie dotyczą
jedynie ludzi świeckich. Jeszcze gorzej, gdy popełniają je duchowni, którzy
powinni być przewodnikami i wzorem w wierności swojej wierze. Stąd delikatnie
mówiąc pojawiają się moje obiekcje (zresztą nie tylko moje), gdy na horyzoncie
doświadczenia religijnego pojawiają się postaci kapłanów katolickich, którzy
jednocześnie mienią się być nauczycielami zen. Pytanie moje, które rodzi się w
takiej sytuacji brzmi: Czy jest to w ogóle do pogodzenia? A także drugie
pytanie, które przy tej okazji wydaje się bardziej zasadne: Czy służy to
pożytkowi duchowemu wiernych? Bo jeśli tak, to w porządku, ale jeśli nie a
niestety ku tej drugiej odpowiedzi skłaniam się całym sercem i rozumem, to być
może podpadamy pod przestrogę samego Chrystusa: „Lecz kto by się stał powodem
grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej
kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza. Biada światu z powodu
zgorszeń! Muszą wprawdzie przyjść zgorszenia, lecz biada człowiekowi, przez
którego dokonuje się zgorszenie”. [Mt 18,6-7]
Nie istnieje „chrześcijański zen”(tak
jak nie istnieje chrześcijańska joga czy chrześcijańska magia). Jest albo zen,
albo chrześcijaństwo. Obie rzeczywistości wyrastają zupełnie z innego
fundamentu i o ile Sobór Watykański II szanuje i docenia duchowe doświadczenie
obecne w innych religiach, to jednak nie godzi się na ich mieszanie. Wszelkie skojarzenia dotyczące istnienia
„chrześcijańskiego zen” mogą być jedynie źródłem zamieszania a nie ubogacenia
duchowego jak chcą tego niektórzy jego zwolennicy. Skądinąd nie wiem dlaczego łatwiej przychodzi nam przełknąć termin: „Zen dla chrześcijan” niż termin „chrześcijańska
magia”, który nie tylko jest zgrzytem terminologicznym, ale na odległość
pachnie siarką, choć przecież wielu współczesnych wróżek i wróżów odwołuje się
do chrześcijaństwa, aniołów, Ewangelii aby tym łatwiej sprzedać swój usługi
naiwnym i nierozsądnym chrześcijanom.
Oczywiście napisze ktoś próbując bronić
tezy o nieszkodliwości zen dla chrześcijan, że roshi Yasutani w wykładzie
umieszczonym w książce Trzy filary Zen
wymienia pięć rodzajów zen, z czego o pierwszym—tzw. bompu—mówi:
„Chciałbym teraz wyliczyć różne
rodzaje zen. Dopóki nie nauczycie się ich rozróżniać, będziecie mylić się w
istotnych sprawach. (...) Pierwszy z tych typów nazywa się bompu, czyli zwykły
zen, w przeciwieństwie do czterech pozostałych, które mogą być uważane za
szczególny rodzaj zen, stosownie do odpowiednich celów różnych osób. Zen
bompu—wolny od filozoficznej czy religijnej treści—jest dla każdego i dla
wszystkich. Taki zen praktykuje się w przekonaniu, że stwarza się w ten sposób
możliwość poprawy zdrowia, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Ponieważ z
pewnością nie może on wywoływać złych skutków, dlatego też każdy może go
praktykować, niezależnie od rodzaju swej wiary religijnej, ale także wtedy, gdy
jest się niewierzącym. Zen bompu może być uprawiany w celu zapobiegania
chorobom natury psychosomatycznej i w celu ogólnej poprawy zdrowia”.
Może zatem ktoś zasugerować, że
H. Enomiya-Lasalle - jezuita, który
działał jako nauczyciel zen w linii Sambo-Kyodan, czy Willigis Jäger benedyktyn i mistrz zen, który
jak sam mówi czerpie inspiracje z mistyki chrześcijańskiej i jest założycielem
Benediktushof w Holzkirchen, Centrum Dróg Duchowych proponują chrześcijanom
powyższy rodzaj zen— który polega jedynie na koncentracji i kontroli umysłu, co
może pomóc chrześcijanom w ich praktykach modlitewnych.
Oczywiście wobec takiego
postawienia sprawy stawiam głośne VETO! Może nie jestem specjalista od
buddyzmu, choć dane było mi popełnić dwie prace na temat buddyzmu (jedna to
praca magisterska z religioznawstwa, druga to licencjacka, niestety w trakcie dalszych studiów musiałem
zająć się islamem z braku promotora, co nie znaczy, że buddyzm i buddyści
pozostali poza kręgiem moich zainteresowań), to jednak muszę sprzeciwić się
możliwości takiego łączenia, które nie znajduje żadnego uzasadnienia w
podążaniu duchową ścieżką a zwłaszcza jeśli ma to być ścieżka chrześcijańskiego
życia.
Zanim wejdę w szczegóły mojego
sprzeciwu najpierw staram się stawiać zawsze pytanie najprostsze, którego
domaga się właściwe odczytywanie chrześcijańskiego objawienia: Czego szuka
katolicki kapłan i mnich z praktyce zen? I nawet, jeśli odpowiedź będzie
brzmiała, że jedynie „poprawy zdrowia zarówno fizycznego jak i psychicznego”
jak chcą obrońcy takich jegomości lub zwykłej relaksacji jak chcą inni, to i
tak jest to argument nie do przyjęcia, gdyż oznaczał by, że ja – katolik nie
mogę znaleźć rzeczonego zdrowia w Chrystusie (który jako Bóg jest jego dawcą i
źródłem najpewniejszym) i muszę szukać go gdzie indziej. Zatem albo nie ufam
Chrystusowi, że jako Bóg może On mi dać zdrowie i pokój serca (zresztą jedyny w
swoim rodzaju, bo jak sam mówi: „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie
tak jak daje świat, Ja wam daję” [J 14,27], albo nie uznaję tego, co przyniósł
Chrystus za pełnie objawienie i jestem zmuszony szukać prawdy gdzie indziej
(jak w takim razie ma się do tego słowo Chrystusa, który mówi o sobie: „Ja
jestem drogą i prawda i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca jak tylko przeze
Mnie"[ J 14,6] ?). Czy nie widzą ci, którzy próbują w sobie łączyć to, co
jest nie do połączenia, że przynoszą wielkie zamieszanie?
I raz jeszcze podkreślam – nie
chodzi tu o brak szacunku dla wyznawców innych religii czy o niedocenianie tego
duchowego owocu, jaki z nich wyrasta, jak o tym przypomina przywołana już
przeze mnie deklaracja Nostra Aetate,
gdzie w numerze 2 tego dokumentu czytamy:
Od pradawnych czasów aż do naszej epoki znajdujemy u różnych narodów
jakieś rozpoznanie owej tajemniczej mocy, która obecna jest w biegu spraw
świata i wydarzeniach ludzkiego życia; nieraz nawet uznanie Najwyższego Bóstwa
lub też Ojca. Rozpoznanie to i uznanie przenika ich życie głębokim zmysłem
religijnym. Religie zaś związane z rozwojem kultury starają się odpowiedzieć na
te same pytania za pomocą coraz subtelniejszych pojęć i bardziej wykształconego
języka.
Tak więc w hinduizmie ludzie badają i wyrażają boską tajemnicę poprzez
niezmierną obfitość mitów i wnikliwe koncepcje filozoficzne, a wyzwolenia z
udręk naszego losu szukają albo w różnych formach życia ascetycznego, albo w
głębokiej medytacji, albo w uciekaniu się do Boga z miłością i ufnością.
Buddyzm, w różnych swych formach, uznaje całkowitą niewystarczalność
tego zmiennego świata i naucza sposobów, którymi ludzie w duchu pobożności i
ufności mogliby albo osiągnąć stan doskonałego wyzwolenia, albo dojść, czy to o
własnych siłach, czy z wyższą pomocą, do najwyższego oświecenia.
Podobnie też inne religie, istniejące na całym świecie, różnymi
sposobami starają się wyjść naprzeciw niepokojowi ludzkiego serca, wskazując
drogi, to znaczy doktryny oraz nakazy praktyczne, jak również sakralne obrzędy.
Kościół katolicki nic nie odrzuca
z tego, co w religiach owych prawdziwe jest i święte. Ze szczerym szacunkiem
odnosi się do owych sposobów działania i życia, do owych nakazów i doktryn,
które chociaż w wielu wypadkach różnią się od zasad przez niego wyznawanych i
głoszonych, nierzadko jednak odbijają promień owej Prawdy, która oświeca
wszystkich ludzi.
Głosi zaś i obowiązany jest głosić
bez przerwy Chrystusa, który jest "drogą, prawdą i życiem" (J 14,6),
w którym ludzie znajdują pełnię życia religijnego i w którym Bóg wszystko z
sobą pojednał. Przeto wzywa synów swoich, aby z roztropnością i miłością przez
rozmowy i współpracę z wyznawcami innych religii, dając świadectwo wiary i
życia chrześcijańskiego, uznawali, chronili i wspierali owe dobra duchowe i
moralne, a także wartości społeczno-kulturalne, które u tamtych się znajdują. (DRN 2).
Podkreślmy raz jeszcze to co mówi soborowa deklaracja:„Głosi zaś i obowiązany jest
głosić bez przerwy Chrystusa, który jest " drogą, prawdą i życiem" (J
14,6), w którym ludzie znajdują pełnię życia religijnego…” A jeśli w Kościele i
w Chrystusie jest pełnia życia religijnego i pełnia objawienia to pozwolę sobie
raz jeszcze zapytać: Czego szukamy w praktykach wywodzących się bezpośrednio z
innych tradycji religijnych? Dlaczego próbujemy uzupełnić nasze praktyki, zupełnie jakby
czegoś im brakowało, czego nie można by znaleźć w Chrystusie i przyniesionym
przez Niego objawieniu i dlatego kierujemy się w stronę innych filozofii czy
praktyk duchowych? I wreszcie jak takie próby asymilowania praktyk wywodzących
się z innych tradycji mają się do tego, czego od nas – świadków Chrystusa –
domaga się Kościół, gdy mówi, że jesteśmy powołani do tego, by „dawać
świadectwo wiary i życia chrześcijańskiego”?
Raz jeszcze pragnę podkreślić,
aby nie zostać źle zrozumianym, że nie chodzi mi o sytuację w której spotykając
się z przedstawicielami np. zen korzystamy z ich doświadczenia duchowego, czy
dzielimy się po to, aby się nim wzajemnie ubogacać. Chodzi mi raczej o pewne
bezkrytyczne otwieranie się na to, co dotyczy duchowości Wschodu, a co mogłoby
się wydawać „może” być uzupełnieniem dla naszej praktyki religijnej. I tutaj
pragnę odwołać się do doświadczenia, jakie wyrasta z mojej długiej znajomości z
o. Janem Berezą i stworzonym przez niego Centrum Medytacji Chrześcijańskiej w
Lubiniu, który zapraszając do Lubinia przedstawicieli różnych środowisk
buddyjskich (sam będąc znawcą buddyzmu) korzystał z ich doświadczenia i
świadectwa, które pozwalało nierzadko wielu osobom odkrywać takie elementy
chrześcijaństwa, których wcześniej nie potrafili dostrzec. Dowodem na to było
doświadczenie wielu osób (kiedyś ochrzczonych, które porzuciły chrześcijaństwo
na rzecz np. buddyzmu), które sam poznałem, a które dzięki spotkaniom w Lubiniu i świadectwu buddyjskich
mnichów i otwartości ojca Jana wracały z buddyzmu czy uwikłania w różne sekty o
proweniencji hinduistycznej na łono chrześcijaństwa, odkrywając, że również
tutaj można praktykować podobną formę modlitwy bez zdradzania swojej
chrześcijańskiej tożsamości.
Oczywiście byłem także świadkiem
wielu słów krytyki kierowanych pod adresem ojca Jana, które wynikały raczej z
niezrozumienia niż z faktycznej oceny rzeczywistości. W jednej z takich burzliwych
dyskusji miałem nawet okazje uczestniczyć podczas jednego z wielu posiedzeń
Komitetu d.s. Dialogu z religiami Niechrześcijańskimi, w którym jak wspomniałem razem z ojcem Janem
uczestniczyliśmy i bardzo podobało mi się to w jaki sposób ojciec Jan pewne
rzeczy tłumaczył. Bolało go to, że w kilkadziesiąt lat po Soborze Watykańskim
II każda próba otwarcia się na bogactwo duchowe innych religii postrzegana była
przez niektórych fundamentalistów (używając tu terminu: fundamentalista mam na
myśli teologów fundamentalnych, których zadaniem jest apologetyka, a więc nauka
zajmująca się obroną chrześcijaństwa) jako próba podważania zbawczej misji
chrześcijaństwa. Siła chrześcijaństwa – jak zwykł mawiać ojciec Jan – polega od
zawsze m.in. na tym, że przez wieki
pozostawało otwarte na inne kultury, a jego przesłanie było na tyle czytelne i
jasne, iż elementy innych kultur czy religii nie mogły stanowić zagrożenia dla
kogoś, kto naprawdę i na poważnie przyjął zbawcze orędzie Chrystusa. Oczywiście
to samo chrześcijaństwo potrafiło być radykalne, gdy rodziło się niebezpieczeństwo
przekraczania granic, które godziły by w wierność nauce ewangelii. Oczywiście
nigdy ojciec Jan nie kwestionował, że wspomniane różnorakie elementy różnych kultur i religii mogą być groźne dla
tych „letnich” chrześcijan, którzy nie mają głęboko zakorzenionej tożsamości
chrześcijańskiej. Ale tym zagraża wszystko, nie tylko inne religie. I
oczywiście jeśli ktoś porzuca wiarę chrześcijańską na rzecz np. buddyzmu, to tego,
co porzuca nie można nazwać wiarą lecz jedynie jakąś jej namiastką, gdyż ktoś
naprawdę wierzący i przekonany o prawdziwości orędzia Chrystusowego z cała
pewnością nie porzuciłby go dla drogi, która w stosunku do chrześcijaństwa
wyraża raczej pewien brak niż pełnię, bardziej duchowy regres niż postęp. Istota
zatem problemu tkwi – jak pisze M. Zięba – w zdaniu: “nie ma już ani Żyda, ani poganina,
bo wszyscy jesteśmy kimś jednym w Chrystusie Jezusie” (Ga 3,28). Chodzi o to,
że w spotkaniu z przedstawicielem innej religii i kultury staję się świadkiem
tego w co wierze i czym żyję, ale po spotkaniu każdy pozostaje sobą i nie
wykorzenia się z kultury czy religii, w której wyrósł. Jeśli jednak spotkanie
takie zaowocowało by tym, że ktoś porzuca swoją religie, albo próbuje połączyć
to, co u swoich fundamentów jest różne (jak wspomniani przeze mnie ojcowie
będącymi jednocześnie mistrzami zen) świadczyć to jedynie może o braku
wspomnianego mocnego ugruntowania w swojej własnej tradycji i tożsamości
religijnej.
Potwierdza to także doświadczenie
jakie znajduję u Thomasa Mertona, którego otwartość na Wschód trudno przecenić,
ale który jednocześnie był tak mocno ugruntowany w swojej duchowej tożsamości,
że w tym poszukiwaniu mógł być bezpieczny i mógł stać się wzorem takiej
otwartości dla innych.
Tak więc wracając do problemu
synkretyzmu, aby pewne kwestie wyjaśnić warto nadmienić w tym miejscu, że z
synkretyzmem mamy do czynienia wtedy, kiedy ewidentnie łączymy elementy
doktrynalne czy duchowe a nie wtedy gdy jedynie dzielimy się swoim doświadczeniem
dając świadectwo drogi, którą idziemy. I sadzę, że ta zasada jest czymś, co
pozwala wyznaczyć granice naszym praktykom. Z tego założenia także wyprowadził
swoje słynne stwierdzenie papież Benedykt XVI, który u początku swojego pontyfikatu,
kontynuując tradycję swojego błogosławionego poprzednika przy okazji modlitwy o
pokój z przedstawicielami innych religii powiedział, że „możemy modlić się
wspólnie a więc obok siebie, ale nie razem”, jakby zaznaczając, że nasze
doświadczenia duchowe i nasza wiara w wielu jej fundamentalnych założeniach zupełnie
inaczej widzi kwestię Boga i zbawienia i nie jest do pogodzenia z wiarą
chrześcijańską. To znaczy, że stajemy obok siebie z wielkim szacunkiem dla
swoich tradycji religijnych, jako świadkowie swojej wiary lub filozofii, ale
mówienie o modlitwie razem zanoszonej do Boga byłoby nadużyciem. Czymś zupełnie
innym jak podkreślił to papież jest wspólna modlitwa chrześcijan różnych denominacji,
gdyż pomimo bolesnych podziałów stajemy na gruncie tej samej wiary w tego
samego Boga, jako wspólnota połączona jednym chrztem. Nie można jednak tego
schematu przenosić na modlitwę chrześcijan i przedstawicieli innych religii.
Z całą pewnością nie będzie
przejawem synkretyzmu to, co dla praktykowania naszej medytacji jest
fundamentalne a zatem powtarzanie słowa w rytm oddechu, co do którego niektórzy
wysuwają zastrzeżenia, gdyż taka forma praktyki duchowej jest obecna w wielu
religiach i kulturach, także w chrześcijaństwie. Wystarczy przywołać chociażby
techniki stosowanymi przez chrześcijan - np. przez mistyków flamandzkich czy
nadreńskich (m.in. Mistrza Eckharta), hezychastów i mnichów z Góry Athos, ale
również przez Hinduizm, gdzie słowo powtarzane na modlitwie nazywane jest
mantrą. W myśli indyjskiej “mantra” oznacza po prostu modlitwę powtarzaną
podczas składania ofiary, podczas jakiegoś nabożeństwa czy formę tekstu
powtarzaną podczas praktyk medytacyjnych po to, aby uciszyć, uspokoić
świadomość, ale jest obecna także w buddyzmie tybetańskim czy koreańskim. W
praktyce zen natomiast miejsce mantr zajmuje koan (problem lub pytanie oparte
na paradoksie, które ma pomoc medytującemu osiągnięcie oświecenia, którego
jednak nie da się rozwiązać na gruncie logiki, gdyż zdaniem mistrzów zen rozwiązanie
koanu jest możliwe jedynie na gruncie pozaintelektualnym).
Oczywiście z punktu widzenia
teologicznego i duchowego nie bez znaczenia jest także to, jakie słowo powtarzamy. Wiemy
doskonale, że słowo ma ogromną moc i nie
dotyczy to jedynie tradycji chrześcijańskiej. Mówiąc o mocy słowa mamy na myśli
moc oznaczania (czyli nadawania znaczeń), ale i moc tworzenia nowej
rzeczywistości. W końcu czy nie przez Słowo Bóg stworzył świat i również przez
Słowo świat został zbawiony? Każde słowo zatem nie tylko niesie ze sobą pewne
znaczenia, ale i może wywoływać pewien skutek (zarówno pozytywny – jak np.
błogosławieństwo, jak i negatywny jak np. przekleństwo). I nie mówimy tu jedynie o skutkach
subiektywnych. Jeśli powtarzamy słowa o negatywnym znaczeniu, to zawsze wiąże
się z tym jakieś niebezpieczeństwo także w wymiarze duchowym (przykładem może
być tutaj chociażby słuchanie muzyki black metalowej przynoszących poważne
duchowe spustoszenie). Stąd także ryzykujemy pewne niebezpieczeństwo, gdy
powtarzamy słowa dla nas niezrozumiale (jak chociażby przekonali się o tym ci,
którzy praktykowali Medytację Transcendentalną i którym powierzane były jako
osobiste mantry wezwania za którymi kryły się imiona bóstw, co powodowało
nierzadko duchowe powikłania ). W
mantrze pojmowanej tradycyjnie - jako modlitwa - i używanej zgodnie z jej
pierwotnym przeznaczeniem i istotą nie ma niebezpieczeństwa. Mantrą moglibyśmy
także w rozumieniu tradycyjnym określić np. słowa: “Dla Jego bolesnej męki miej
miłosierdzie dla nas i całego świata”, czy „Jezu ufam Tobie”. Choć słowo „mantra”
nie jest terminem zaczerpnięty z tradycji chrześcijańskiej i nie wydaje mi się
koniecznym jego nadużywanie w chrześcijaństwie. Nie ma jednak wątpliwości, że
bez względu jak nazwiemy owo powtarzanie pewnego wersetu lub słowa, jeśli jest
ono modlitwą do Boga, to nasza modlitwa jest bezpieczna.
Oczywiście na koniec należy
przywołać to o czym zwykł mawiać ojciec Jan Bereza, że ta praktyka modlitwy z
pewnością nie jest do praktykowania dla wszystkich… A ja rzekłbym nawet, że nie
jest dostępna dla wszystkich. Medytacja chrześcijańska jest bez wątpienia
rodzajem modlitwy serca a zatem przedsionkiem doświadczenia mistycznego, które
zawsze było udziałem pewnego wąskiego kręgu osób. Nie znaczy to, że jeśli nie
otrzymamy tego szczególnego daru modlitwy, który nie zależy od żadnych technik
a jest jedynie bezinteresownym darem Boga, to powinniśmy porzucić tę ścieżkę
modlitwy, jeśli na niej czujemy się dobrze. Jak wspomniałem już kiedyś chodzi o
to, aby umieć zaakceptować mniej i to z wdzięcznością niż żyć w rozczarowaniu,
że udział w takim darze, jaki sobie wyobraziliśmy i jaki – naszym zdaniem –
powinien być owocem takiej modlitwy nie został nam dany. Mistyka jest modlitwą
ludzi pokornych.
Wiem, że dzisiaj było długo, ale i tak ciąg dalszy jeszcze
nastąpi:-)
Dziękuję za cierpliwość!
Komentarze
Prześlij komentarz