O cierpieniu i nie tylko
Ostatnio mniej systematycznie udaje mi się pisać niż kiedyś.
Trochę przez pewne kłopoty techniczne jakie pojawiają się ostatnio na blogu.
Może to z przeładowania. Dlatego to znak, że może warto pisać mniej a bardziej z sensem. Ale tez trochę
z powodu wielości pracy. Mam nadzieję, że jak uda się złapać trochę luzu to
wpisy będą bardziej systematyczne.
Muszę podzielić się z czytelnikami tego bloga wielkim i
radosnym odkryciem, że blog zyskuje coraz większą rzeszę czytelników. Moim
zamysłem było to, że będzie on skierowany do osób interesujących się głównie
modlitwą wewnętrzną (medytacyjną) a nawet bardzo konkretnej grupy osób, z
którymi dane jest mi razem tworzyć od kilku lat grupę medytacyjną. To właściwie
za ich namowa powstał blog, gdzie miałem wrzucać nasze rozważania i
konferencje, które początkowo były wprowadzeniem do naszej modlitwy, tak, aby można
było do nich wrócić. Teraz to, co zacząłem ze skromną myślą o grupie
medytujących Przyjaciół zaczęło przerastać moje oczekiwania. Ostatnio dostaję coraz więcej e-maili od osób,
które natknęły się na tego bloga „przy okazji” i albo dzielą się swoim doświadczeniem,
albo proszą o jakąś radę. Staram się na bieżąco odpowiadać na ich pytania, wątpliwości
czy nawet zastrzeżenia do tego bloga (i dziękuję że są, bo uważam, że mogą się mu
przysłużyć w pozytywnym tego słowa znaczeniu a jednocześnie zmuszają piszącego
do większej odpowiedzialności za słowo, które trafia do większego grona
czytelników).
Pomyślałem zatem, że niektórymi przemyśleniami będę się
dzielił szerzej, bo może także inni znajdą w nich coś dla siebie. Wiem, że mogę
to czynić jedynie w zakresie swoich małych umiejętności i ufać, że Pan Bóg
posłuży się tym słowem lepiej niż ja, na co nieustannie liczę i że to, co piszę
bardziej pomoże niż zaszkodzi czytelnikom. A żeby tak się stało podjąłem –
ufam, że pod natchnieniem Ducha Świętego, na którego zesłanie oczekujemy – postanowienie,
że rosnące grono czytelników warto otoczyć jeszcze intensywniejszą niż dotąd
modlitwą. Zapewniam bowiem, że jesteście obecni w moich codziennych modlitwach
a także i przy ołtarzu, ale pomyślałem, że dobrze byłoby w intencji czytających
tego bloga odprawić co jakiś czas Mszę świętą. Trudno mi przesądzać o jej
regularności, ale póki co będę to robił przynajmniej raz w miesiącu. Resztę owoców
pozostawiając Duchowi Świętemu.
Ostatnio w jednym z nadesłanych listów ktoś dotknął sensu
cierpienia, wiec pozwolę sobie nieco szerzej do niego wrócić, choć temat ten był
już na tym blogu przywoływany.
Temat cierpienia jest w chrześcijaństwie jednym z tematów
centralnych i przez to bardziej niż inne, tematem, w którym skupiają się
paradoksy chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo jest bowiem religią paradoksów. Nie
da się go zakuć w ramy systemu logicznych twierdzeń i uczynić z jego głoszenia
gładkiego, potoczystego wykładu filozoficznego. Dla jednych jest to problem,
dla innych radość. Problemem jest to dla tych, którzy chcieliby ogarnąć wszystko
swoim rozumem i w ten sposób zawładnąć Bożym objawieniem, radością zaś dla
tych, których Bóg obdarzył łaską prostoty. Jaka jest istota owej
paradoksalności chrześcijaństwa? Tkwi ona w jego korzeniach. Otóż
chrześcijaństwo jest objawieniem mądrości Bożej, która przekracza i kontestuje
mądrość ludzką. Mądrość Boża zawstydza mądrość ludzką :
Napisane jest bowiem:
Wytracę mądrość mędrców, a przebiegłość przebiegłych zniweczę. Gdzie jest
mędrzec? Gdzie uczony? Gdzie badacz tego, co doczesne? Czyż nie uczynił Bóg
głupstwem mądrości świata?...Przeto przypatrzcie się, bracia, powołaniu
waszemu! Niewielu tam mędrców według oceny ludzkiej, niewielu możnych, niewielu
szlachetnie urodzonych. Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby
zawstydzić mędrców... [1 Kor 1, 19-20; 26-27]
W przypadku cierpienia widać to w sposób szczególny. Mądrość
ludzka motywowana religijnie starając uporać się ze straszliwym dramatem
cierpienia ludzkiego próbuje mu nadać wartość odkupieńczą, jakby to cierpienie
zbawiało świat, czy pojedynczych ludzi. Chcąc oprzeć taki sposób myślenia na
Piśmie św. bardzo chętnie sięga się do zwrotu zaczerpniętego z Listu św. Pawła
do Kolosan, w którym autor listu pisze: ze
swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa 2 [Kol 1,24]. W
tym tak rozumianym zwrocie kryją się jednak dwa niebezpieczeństwa. Pierwsze już
wspomniane, jakoby cierpienie miało w sobie moc zbawczą, a drugie to przekonanie,
że cierpieniom Jezusa jeszcze czegoś brakuje i trzeba tychże cierpień
dopełniać, jakby Chrystus cierpiał za mało, żeby zbawienie się dokonało, i
dlatego potrzebne jest jeszcze dodatkowo nasze cierpienie.
Niestety i jedno i drugie prowadzi nas fałszywą drogą.
Co do wystarczalności cierpień Chrystusa wątpliwości nie
pozostawiają już komentatorzy biblijni Listu św. Pawła do Kolosan. Między innymi w Biblii Tysiąclecia w
komentarzu do wspomnianego wersetu (a w wydaniach z szerszym komentarzem
egzegetycznym jest to podkreślone jeszcze mocniej) czytamy: Skuteczności zadośćczyniącej i uświęcającej
męki Chrystusa nie może niczego brakować i odsyła nas do Listu do Hebrajczyków.
Tam zaś znajdujemy takie między innymi słowa: Na mocy tej woli uświęceni
jesteśmy przez ofiarę ciała Jezusa Chrystusa raz na zawsze . Jak więc można
dopełniać czegoś, co jest samo w sobie pełne i doskonałe?
Co się zaś tyczy przekonania, że to cierpienie zbawia świat
i że Bóg Ojciec potrzebuje cierpienia swego Syna i naszego cierpienia, żeby
dokonać zbawienia rodzaju ludzkiego, to trzeba nadmienić, że takie myślenie
jest absolutnie niechrześcijańskie, to rodzaj cierpiętliwego pogaństwa
ubóstwiającego cierpienie. Tymczasem chrześcijaństwo nie jest religią
masochistów.
Cierpienie samo w sobie (czy mamy na myśli cierpienie Chrystusa
na krzyżu czy cierpienie kogokolwiek wierzącego) jest przekleństwem. Nie ma ono
nic wspólnego z Paschą, która jest treścią chrześcijaństwa. Istotą zaś Paschy
jest fakt, że Bóg przeprowadza człowieka na różnych poziomach ze śmierci do
życia. To nie cierpienie i krzyż zbawiło świat. Wielu bowiem ludzi fizycznie i
psychicznie bardziej cierpiało od Jezusa, setki tysięcy zostało ukrzyżowanych,
ale żaden z nich świata nie zbawił. Na świecie i dziś jest taki ogrom
cierpienia, że gdyby to ono samo w sobie miało moc zbawczą, pewnie świat byłby
już wielokrotnie zbawiony. Tak jednak nie jest. Jest raczej odwrotnie, toż to
właśnie cierpienie woła o Zbawiciela. Bóg nie jest źródłem cierpienia i go nie
potrzebuje. O ty w piękny sposób pisał już przywoływany przeze mnie wcześniej
na tym blogu Clive Lewis w kontekście ciężkiej choroby swojej żony, gdy zmaga
się z doświadczeniem cierpienia osoby kochanej. W lapidarnym skrócie można to
prześledzić na filmie p. t. „Cienista dolina” (który swoją droga gorąco polecam
także ze względu na wspaniałą, oscarową rolę Hopkinsa). Bóg nie jest tyranem
sycącym się cierpieniem poddanych, przeciwnie, jest Miłością i płacze nad
tragedią swych dzieci – co Lewis mocno podkreśla uzasadniając dalej dlaczego
Bóg dopuszcza cierpienie.
Dlaczego zatem człowiek cierpi - zapytamy? Najgłębszą i
najprostszą zarazem odpowiedzią byłoby: Cierpi dlatego, że nie jest jak Bóg.
Bardzo ważne jest tu słowo “jak”. Nie chodzi bowiem o to, żeby być Bogiem, ale
o to, by być “jak” Bóg. To bodaj najgłębsze pragnienie człowieka i, dodajmy,
pragnienie słuszne. Jego źródłem jest fakt, iż jesteśmy stworzeni “na obraz i
podobieństwo” Boże. Bóg sam, który zasiał w człowieku to pragnienie, wzywa
ludzi wielokrotnie już Starym Testamencie: Bądźcie świętymi, bo ja jestem
święty, ja Bóg wasz! [Kpł 19,2; 20,7; 20,26] a Jezus dając nowe przykazanie
powie wprost: Miłujcie się wzajemnie tak, jak ja was umiłowałem [J 13,34]. Bóg
w swej najgłębszej istocie jest właśnie Miłością. Człowiek cierpi dlatego, że
nie może kochać tak, jak tego pragnie, a pragnie kochać tak, jak kocha Bóg. A
jest tak dlatego, że jest ograniczony przez swój lęk przed śmiercią i przed
bezsensem, który szatan skrzętnie wykorzystuje. Sytuacja ta ma swój początek w
grzechu pierworodnym, którego istotą jest niewiara w Miłość Boga. Człowiek nie
wierząc, że Bóg kocha go w sposób bezwarunkowy, sam nie może kochać, tak jak
pragnie, czyli nie może kochać tak jak Bóg. Pozbawiony jest swego źródła, czyli
źródła miłości. A ponieważ dla człowieka być albo nie być, to być albo nie być
kochanym, żyje więc w rozdarciu. Przez to wszystko człowiek jest w niewoli
śmierci, nad którą władzę sprawuje szatan. Umacnia on w człowieku niewiarę w
miłość Boga i każe mu szukać miłości i sensu życia poza Bogiem, na drogach
grzechu, które zawsze prowadzą człowieka do rozczarowania a nierzadko do samozniszczenia
i niszczenia innych. Człowiek zmuszony jest do radzenia sobie o własnych
siłach, do zapewnienia sobie nieśmiertelności na jakiś własny sposób,
najczęściej kosztem innych, zwykle najsłabszych. Tutaj także odbija się echem
pokusa bycia jak Bóg, która tak bardzo dotyka człowieka w jego pragnieniu
samowystarczalności i samostanowienia o sobie. Człowiek mając wspaniałe pragnienia
i ideały, osiąga ich przeciwieństwo, bo próbuje je osiągnąć inaczej niż Bóg
zaplanował, rozmijając się ze swoim szczęściem i spełnieniem. Sytuację tę z
niezwykłą jasnością opisuje św. Paweł w Liście do Rzymian, z którego niech mi
będzie wolno przywołać jedynie fragment: Jak
długo bowiem wiedliśmy życie cielesne, grzeszne namiętności [pobudzane] przez
Prawo działały w naszych członkach, by owoc przynosić śmierci [por. pełny
fragment: Rz 7,5-24].
Dla św. Pawła słowo “ciało” nie oznacza “ciała fizycznego”,
lecz ów kompleks psycho-fizyczny, jakim jest człowiek odseparowany od Boga
poprzez grzech. Wieźć życie cielesne – znaczy więc żyć pod dyktatem grzechu
(dosłownie: będąc jego niewolnikiem), być zdanym na własne siły i w
konsekwencji bezradnym wobec podstępów szatana. Apostoł napisze dalej: Przekonałem się, że przykazanie, które miało
prowadzić do życia, zawiodło mnie ku śmierci. Albowiem grzech, czerpiąc
podnietę z przykazania, uwiódł mnie i przez nie zadał mi śmierć. Prawo samo
jest bezsprzecznie święte; święte, sprawiedliwe i dobre jest też przykazanie. A
więc to, co dobre, stało się dla mnie przyczyną śmierci? Żadną miarą! Ale to
właśnie grzech, by okazać się grzechem, przez to, co dobre, sprowadził na mnie
śmierć, aby przez związek z przykazaniem grzech ujawnił nadmierną swą
grzeszność.
Św. Paweł chce tu powiedzieć, że grzech jest tak potężną
rzeczywistością duchową, iż manipuluje w człowieku nawet Prawem Bożym, samo
Prawo Boże staje się jego narzędziem. Św. Paweł niczego bardziej nie pragnął,
jak wypełniać Prawo Boże co do joty i w ten sposób służyć Bogu, skutek zaś był taki,
że niszczył dzieło Boże prześladując Kościół. Chcąc z całych sił czynić dobro,
czynił w rzeczywistości zło. Uświadomienie mu tej prawdy przez Chrystusa pod
bramami Damaszku było dla niego ogromnym wstrząsem. Ślepota fizyczna, której
tam doświadczył, była tylko obrazem ślepoty duchowej, o wiele dla niego
boleśniejszej. Ten własny dramat i zarazem dramat każdego człowieka opisuje i
analizuje w dalszej części tekstu: Wiemy
przecież, że Prawo jest duchowe. A ja jestem cielesny, zaprzedany w niewolę
grzechu. Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale
to, czego nienawidzę – to właśnie czynię. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę,
to tym samym przyznaję Prawu, że jest dobre. A zatem już nie ja to czynię, ale
mieszkający we mnie grzech. Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim
ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale
wykonać – nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło,
którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię,
ale grzech, który we mnie mieszka. A zatem stwierdzam w sobie to prawo, że gdy
chcę czynić dobro, narzuca mi się zło. Albowiem wewnętrzny człowiek [we mnie]
ma upodobanie zgodne z Prawem Bożym. W członkach zaś moich spostrzegam prawo
inne, które toczy walkę z prawem mojego umysłu i podbija mnie w niewolę pod
prawo grzechu mieszkającego w moich członkach. Nieszczęsny ja człowiek! Któż
mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci?
To pytanie, a raczej okrzyk rozpaczy, w dojmujący sposób
ukazuje ciężar i niemożliwość wyjścia z tej niewoli. Apostoł jednak zaraz daje
odpowiedź pełną nadziei, której zawsze człowiek może się uchwycić w sposób
niezawodny: Dzięki niech będą Bogu przez
Jezusa Chrystusa, Pana naszego!
To jeden z tych fragmentów, które są moim zdaniem
najmocniejsze i najpiękniejsze i gdy go czytam nigdy nie mogę oprzeć się głębokiemu
wzruszeniu, czując ogromną wdzięczność do św. Pawła, który przez swoje własne,
bardzo bolesne doświadczenie i podzielenie się nim z nami zaoszczędza nam
powtarzania tej arcybolesnej drogi pokazując jej duchowy przebieg i skutki.
Bóg zbawił człowieka w ten sposób, że w Jezusie Chrystusie
Bóg objawił swą prawdziwą naturę czyli Miłość. Jezus wszedł w największym
stopniu w bezsens świata, w tragedię cierpienia i poczucia odrzucenia, które
towarzyszy człowiekowi, żeby pokazać, że ta miłość, której człowiek pragnie i
potrzebuje, a w którą nie wierzy, istnieje naprawdę, że niewiara w miłość Boga
jest strasznym oszustwem szatana. Jezus pokonał tego, który dzierży władzę nad
śmiercią. Zniszczył ostatecznie jego pełen kłamstwa monopol interpretacyjny na
życie. Objawiając miłość Boga wszedł w skrajne wyniszczenie i śmierć
najhaniebniejszą ze wszystkich, ale Bóg go wskrzesił. Odtąd krzyż i śmierć
straciły dla wierzących w Niego charakter definitywnego wyroku i opuszczenia
przez Boga. W samym środku beznadziejnego cierpienia i haniebnej śmierci
rozbłysła nadzieja chwały. Zmartwychwstanie jest pieczęcią Ojca na życiu
Jezusa. To jest ostateczne i niezaprzeczalne potwierdzenie zwycięstwa Boga i
Jego miłości.
Dopiero w tym paschalnym kontekście można właściwie
zrozumieć, w jaki sposób dopełnia się cierpień Jezusa w naszym ciele? Św. Paweł pisze:
Teraz raduję się w
cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk
Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół. Jego sługą stałem się
według zleconego mi wobec was Bożego włodarstwa: mam wypełnić /posłannictwo
głoszenia/ słowa Bożego. Tajemnica ta, ukryta od wieków i pokoleń, teraz została
objawiona Jego świętym, którym Bóg zechciał oznajmić, jak wielkie jest bogactwo
chwały tej tajemnicy pośród pogan. Jest nią Chrystus pośród was – nadzieja
chwały [Kol 1,24-27].
Św. Paweł mówi tu o tajemnicy ukrytej od wieków i
pokoleń, która teraz została objawiona. Chodzi tu o tajemnicę krzyża
chwalebnego, o życie mocniejsze od śmierci, o Miłość Boga i o tę radość, której
chrześcijaninowi nikt nie odbierze, a która pochodzi ze zwycięstwa Chrystusa
nie tylko kiedyś – 2000 lat temu, ale i dziś w tych, którzy z Niego czerpią swe
życie. Dlatego Paweł może powiedzieć raduję się w cierpieniach i nie być
masochistą, ani cierpiętnikiem. To nie cierpienie, ale właśnie Miłość Boga
objawiona w Jezusie Chrystusie, przede wszystkim w Jego cierpieniu i krzyżu,
zbawia świat. Rzeczą najważniejszą nie jest to, że Jezus dużo cierpiał, ale to,
że Bóg wszedł w śmierć, że samo ŻYCIE weszło w śmierć, w najdalsze odmęty
ludzkiej egzystencji i że tam właśnie przełamało śmierć, że tam zajaśniało
Zmartwychwstanie. Także i nasze cierpienia i krzyże same z siebie nie zbawiają
nikogo. One mają taką moc tylko wtedy, gdy w nas jest ta miłość, wierność i
ufność, która była w Jezusie, kiedy przez nasze codzienne cierpienia, krzyże i
umartwienia codziennie przechodzi Jezus Chrystus i daje nam życie, swoje życie.
A takie życie jest widoczne dla innych i w ten sposób dopełniamy udręk
Chrystusa, gdyż świat widzi w nas moc i miłość Boga, która jedynie zbawia, a
której nie może teraz zobaczyć konkretnie w Jezusie uwielbionym, przebywającym
w niebie. Tak więc w moich cierpieniach objawia się moc i miłość Boga. To, co
po ludzku bezsensowne – np. miłość nieprzyjaciół – w moim życiu staje się
sensowne i inni to widzą. Doświadczają tego i w ten sposób buduje się Kościół.
Kościół bowiem rodzi się i rozwija poprzez świadectwo.
Świat i Kościół nie
potrzebują cierpienia. Jest go ponad miarę! Potrzebują natomiast świadectwa,
tzn. objawiania się w ludzkim krzyżu mocy i miłości Boga, gdyż tak naprawdę
dopiero takie objawienie się mocy i miłości Boga nadaje sens bezsensowi świata.
Tam, gdzie kończą się możliwości człowieka, przychodzi czas na działanie Boga.
Owa potężna rzeczywistość grzechu sprawiła, że moc i miłość Boga objawiają się
w sposób szczególnie wyrazisty i przekonywujący właśnie na tle słabości
człowieka. Znali to dobrze mistycy jak choćby św. Jan od Krzyża, św. Teresa z
Avila, która mawiała: Albo cierpieć, albo
umrzeć. I nie był to masochizm, było to pragnienie, aby dokonywało się
zbawienie w niej i poprzez nią. Nie ma innej drogi! Miłość Boga, także ta
objawiająca się w wierzącym chrześcijaninie jest niszczona przez grzech i
szatana i w spotkaniu z tą rzeczywistością zawsze owocuje krzyżem, ale też
przynosi z mocy Bożej zmartwychwstanie i zwycięstwo.
Komentarze
Prześlij komentarz