Medytacja przy nurkowaniu…

Komuś ten tytuł może wydać się dziwny, ale wzorując się na zapiskach Ojca Jana Berezy, który z właściwym sobie wyczuciem dzielił się przemyśleniami na temat medytacji i sięgając do swojego osobistego doświadczenia niczym ojcowie z pierwszych wieków wprowadzając w tajemnicę medytacji pokazywał, że miejscem doświadczenia tego szczególnego rodzaju modlitwy może być każde miejsce i każde zajęcie np. obieranie ziemniaków czy praca w ogrodzie, ja także pragnę podzielić się pewnym niezwykłym doświadczeniem, jakie stało się moim udziałem. Właściwie nie po raz pierwszy  doświadczyłem tego o czym chcę napisać, ale po raz pierwszy uświadomiłem sobie to, czym się dzielę z taką siłą a jednocześnie z pewnym przymusem podzielenia się tym doświadczeniem. Pozwoliła na to moja ostatnia wyprawa żeglarska z przyjaciółmi. Już samo żeglowanie po morzu jest niezwykłym doświadczeniem. Dla mnie poza samą przyjemnością żeglowania jest ono zawsze niesamowitym doświadczeniem duchowym.  Powiedziałbym nawet, że swoistego rodzaju rekolekcjami., 




Nie wiem czy mieliście okazję kiedykolwiek żeglować po morzu. Człowiek zamknięty jest na przestrzeni kilku metrów kwadratowych, stanowiących całą przestrzeń jego życia. To, że dzieli się tak mały obszar z kilkoma osobami, to oddzielne doświadczenie, do którego jeszcze wrócę. Pierwsze odczucie, jakie rodzi się na pokładzie małej kilkunastometrowej łodzi, dokoła której jest tylko bezkresne morze to wielka pokora i zaufanie. Pokora wobec ogromu żywiołu, który gdyby chciał mógłby bez trudu roztrzaskać tę mała łupinę zbudowaną w większości z drewna,  tworzyw sztucznych i odrobiny metalu. Nie dziwię się apostołom, którzy na widok silnych fal na łódce doznali przerażenia. Jak dotąd nie miałem okazji pływać przy większych falach niż sześciometrowe, ale i tak robi to wrażenie. Żywioł, wobec którego człowiek jest w zasadzie bezsilny. I jedyne, co pozostaje, to ufność w to, że tak jak wówczas na małej łodzi jest Ktoś, kto jak wtedy na Morzu Tyberiadzkim, które tak naprawdę jest tylko dużym jeziorem, czuwa nad nią i troszczy o tych, dla których na pewien czas stanowi ona dom. Wszak wszystko jest miejscem Boga, więc dlaczego nie mała łódka na środku morza…




Jak wspomniałem dla mnie każdy rejs jest niczym rekolekcje, gdzie we wszechobecnej ciszy, wobec bicia o burtę fal próbuję odkrywać tę jedyną w swoim rodzaju Obecność. Zresztą chyba żadne miejsce (no może poza dobrym klasztorem) nie działa na mnie tak uspokajająco jak jacht. Wbrew pozorom mały jacht to doskonale miejsce do medytacji. Zawsze, kiedy tylko mogę siadam sobie na dziobie, który jest dla mnie w czasie rejsu maleńkim miejscem odosobnienia i pogrążam się w medytacji. Jestem wtedy tylko ja, morze i cisza. Mogę tak siedzieć godzinami wsłuchując się w nią. Jeszcze większe wrażenie przychodzi nocą podczas nocnej wachty, kiedy morze przybiera czarny odcień i iw ciemności słychać tylko odgłos fal uderzających miarowo o burtę łodzi. Miliony ton wody, która staje się nieodzownym towarzyszem podroży. Wtedy wszystko: woda, rozgwieżdżone niebo, wiatr stają się rzeczywistością, w której uczę się odkrywać obecność Boga. Wówczas wiara przeradza się w niemal namacalne doświadczenie Obecności tego, który wszystko przenika swoją obecnością a delikatne kołysanie łodzi jest niczym kołysanie w Jego dłoniach. Mogę tak trwać godzinami. Wówczas myśli. które na lądzie bywają tak natrętne zlewają się z szumem fal i w jakiś niezwykły sposób odchodzą, ustępując miejsca radosnemu trwaniu. Morze jest niczym pustynia. Nie sposób uciec. Trzeba wyjść naprzeciw doświadczeniu, które staje się naszym udziałem.




Jeszcze mocniej jednak można tego doświadczyć, gdy schodzi się do wody, aby zanurkować. Już dawno nie nurkowałem. Tegoroczny rejs i spokojne morze pozwoliły mi założyć akwalung i zejść pod wodę. Piszę o tym, gdyż jest to doświadczenie, którego nie da się porównać z żadnym innym. Człowiek jest zupełnie sam. Dokoła otulony wodą, która tłumi wszelkie odgłosy. Jedyny odgłos jaki dochodzi do uszu człowieka, to głęboki, miarowy oddech. Wystarczy wtedy powierzyć się wodzie, która sama cię niesie, oddychać głęboko i doświadczyć medytacji, jakiej nie da się doświadczyć nigdzie indziej. I właśnie o tym doświadczeniem chciałem podzielić się przede wszystkim, gdyż daje ono okazję doświadczenia czegoś, czego obawiam się, że nie będę potrafił należycie oddać słowami. Woda, która ogarnia cię ze wszystkich stron, mimo jej ogromu nie przeraża, ale otula cię delikatnie przynosząc wewnętrzny pokój, jakiego nie doświadczyłem nigdzie indziej. Jest to pokój tak przemożny, że ogarnia cię całego: ciało, serce, myśli. To, czego doświadczyłem to to, że czuję się pod woda jak u siebie. Nic nie przeszkadza, nic nie zakłóca twojego umysłu. Cisza, jaka panuje wokoło, przenika cię i wypełnia umysł i serce. Trwasz. I to trwanie staje się powodem wewnętrznej radości. To odczucie tak przemożne, że nie chce się go zostawiać. Pragnie się, żeby ono trwało już zawsze. Spokój, cisza, otulenie przez wodę, która jest obrazem nieustannie otulającej cię obecności Boga, która cię niesie, ochrania a jednocześnie szanuje z tak wielka delikatnością twoją wolność, poddając się temu co robisz, ustępując przed każdym ruchem twojej ręki lub nogi. Nie ocenia, nie stawia oporu. Towarzyszy. Osłania. Pod wodą nawet duże fale, jakie widać na powierzchni są niewidoczne i nieodczuwalne. Jakby także one nie chciały zakłócić tej wszechobecnej ciszy. Przypomina mi się film p. t. „Wielki błękit”. To film o nurkach. O mężczyznach konkurujących w zanurzaniu się na dużą głębokość jedynie na przydechu. Lecz to, co ciągnie bohatera tego filmu do nurkowania, to nie przede wszystkim próba pokonania przeciwnika i zanurkowania jeszcze głębiej, ale właśnie owo doświadczenie jakie niesie samo nurkowanie, które przyciąga niczym magnes, stają się obsesją, zniewoleniem. Film, o którym piszę to dramat, ale mający w sobie jakieś szczególne przesłanie, jakby tęsknotę człowieka za wolnością, którą bohater utożsamia właśnie z głębinami morza, gdzie jest sam na sam ze sobą, gdzie chciałoby się powiedzieć jest u siebie, gdzie nikt i nic nie może się wedrzeć do jego świata i go zakłócić. Gdzie się chce przebywać, bo odnajduje się w nim siebie i pokój, którego nie sposób doświadczyć nigdzie indziej.




Oczywiście woda nie jest naszym środowiskiem życia i trzeba z niej kiedyś wyjść, ale przyznać muszę, że od kiedy zanurkowałem po raz pierwszy zawsze wychodzenie z tego doświadczenia jakie niesie ze sobą nurkowanie przychodzi mi z trudem.  Mogę tak pływać całymi godzinami. Czasem bywa i tak, że temu przejmującemu doświadczeniu towarzyszą jeszcze zapierające dech w piersiach widoki jak np. rafy koralowe, które miałem okazję podziwiać nurkując w Morzu Czerwonym. Wierzcie mi, chciało mi się krzyczeć z zachwytu. I krzyczałem, jeśli można tak powiedzieć trzymając w zębach ustnik od rurki doprowadzającej tlen. Piękno Bożego stworzenia i bogactwo życia, jakie jawi się pod wodą w całej swojej krasie, mieniące się tysiącami barw i stworzeń nie da się porównać z niczym innym. Tym razem nie było raf koralowych, ale i tak widoki są przejmujące jak chociażby ławice rybek, w które wpływasz i które niczym jeden żywy organizm umykają przed tobą, przedziwne, ogromnej wielkości małże przytwierdzone do podłoża z lekko uchylonymi skorupami, dzięki czemu czerpią pokarm z przepływającej przez nie wody, czy wilka różnorodność roślin. Jakbym pływał w wielkim akwarium.



Piszę o tym, bo doświadczenie nurkowania jest dla mnie zarówno doświadczeniem jak i obrazem medytacji , o którym pisał także Jochannes Lotz, który opisując doświadczenie medytacji przyrównał je do roli pływaka. Nie wiem czy już o tym pisałem wcześniej na blogu, jeśli tak to się powtórzę (w końcu „powtarzanie jest matką uczących się” – jak rzecze stara łacińska sentencja) a jeśli nie pisałem, to pozwólcie, że w lapidarnym skrócie przywołam ten obraz:

Obraz pływaka to dobry obraz dla ukazania doświadczenia medytacji. Dopóki człowiek znajduje się na suchym lądzie i tam wykonuje ruchy pływackie, czyta poradniki na temat pływania, mają może one znaczenie przygotowujące do pływania, ale nie są jeszcze właściwym pływaniem. Przychodzi jednak moment, gdy pływak musi porzucić ląd, na którym czuje się pewnie i wejść do wody, stanowiącej bądź co bądź obcy dla człowieka żywioł. Początkowo, gdy zaczyna naukę pływania czuje się w nim niepewnie, boi się, że utonie, dlatego chętnie powróciłby na bezpieczny ląd. Podobnie jest z doświadczeniem medytacji. Można w niej wyróżnić fale przygotowawczą, w której człowiek medytujący jeszcze kurczowo trzyma się przestrzenia poza nią, gdyż nie zna jej jeszcze, mocno doświadcza fizycznego dyskomfortu przy medytowaniu a czasem nawet lęka się trwania w dojmującej ciszy medytacji. Jeśli jednak nie podda się tej pokusie, lecz wytrwale ćwiczy, doskonaląc swoje umiejętności przychodzi moment oswojenia się z żywiołem. Powierzając się wodzie z coraz większym zaufaniem doświadcza tego, że jest przez nią unoszony; z czasem porusza się w niej coraz swobodniej odkrywając radość z pływania. Pomimo tego woda pozostanie dla człowieka żywiołem obcym, który – nawet gdyby czuł się w nim wyśmienicie – musi opuścić, gdyż w wodzie nigdy nie będzie czuł się całkowicie „u siebie”. Woda bowiem nie stanowi przestrzeni życiowej człowieka. Niemniej właśnie ów moment pierwszego skoku do wody i w pewnym sensie powierzenia się obcemu żywiołowi charakteryzuje wejście w prawdziwe doświadczenie medytacji. Z tą decyzją zawsze wiąże się pewne ryzyko. Tak jak w chwili wejścia do wody pływak porzuca znany sobie grunt, który stanowi dla niego bezpieczna przestrzeń bytowania, w której swobodnie się porusza, tak wejście w medytację sprawia, że medytujący musi zaryzykować, zostawiając za sobą znaną i bliska przestrzeń myślenia i poznania racjonalnego, po to by powierzyć się temu, co często wymyka się racjonalnemu postrzeganiu, co jest dlań nieznane, niepojęte i tajemnicze. Na początku medytacyjnej podróży osoba medytująca podobnie jak poczatkujący pływak czuje się w nowej przestrzeni niepewnie, bez znanego i bezpiecznego oparcia. Z czasem jednak przestrzeń medytacji staje się czymś bliższym, ku czemu wracamy z pokojem i tęsknotą. Wytrwała praktyka sprawia, że wraz z nowym środowiskiem otwiera się przed medytującym głębia tajemnicy, tak jak przed pływakiem otwiera się niezmierzona głębia oceanu. Powoli staje się ona przestrzenią, w której medytujący czuje się coraz bardziej swojsko, w której odkrywa nie tylko to, co nieznane, ale także samego siebie, jednocześnie znajdując tam pokój i odpoczynek.  Niemniej będzie to przestrzeń, która zawsze będzie przestrzenią pewnej obcości, dlatego człowiek medytujący nie może ciągle trwać w medytacji, lecz tak jak pływak powraca na brzeg, tak człowiek medytujący wraca do swoich codziennych zadań. Niemniej doświadcza czegoś niezwykłego: im dłużej przebywa on w przestrzeni medytacji tym bardziej ten szczególny duchowy wymiar wnosi w swoją codzienność (tak jak pływak nosi ciągle w sobie tęsknotę za wodą) a ponadto uczy się odkrywać jak bardzo owa codzienność, do której powraca po medytacji jest przez ten inny, duchowy wymiar przenikana. Dzięki temu ów pierwiastek medytacji wprowadzany w codzienność staje się zaczynem jej przemiany, jako przestrzeni, w której także uczymy się odkrywać przenikającą ją tajemnicę.



Jak wspomniałem na początku jeszcze jedna rzeczywistość jest warta przywołania z rzeczonego rejsu. Zresztą dotyczy ona nie tylko tej wyprawy. A jest nią zbieranina ludzi, którzy za sprawą przygody stają na kilka lub kilkanaście dni stłoczeni na pokładzie mniejszym niż powierzchnia przeciętnego mieszkania,. Zazwyczaj jest to grupa 8 – 12 osób, w zależności od wielkości jachtu. Swego czasu miałem okazję odbyć nieco dłuższy rejs na pokładzie Pogorii, znacznie większego jachtu szkoleniowego. Więc zaznaczam od razu, że nie o takim jachcie piszę. Właśnie ograniczona przestrzeń małego jachtu i stosunkowo znaczna co do wielkości jednostki liczba pasażerów sprawia, że na pokładzie takiej lodzi trudno o prywatność. Trochę mi to przypomina życie dawnych klasztorów (o jakim między innymi pisał Merton w początkach swojego życia zakonnego), gdzie wszystko było wspólne: sypialnia, jadalnia, pokój wypoczynkowy. To kolejna odsłona wspomnianych morskich rekolekcji, gdzie uczysz się przestawać z innymi dosłownie przez 24 godziny na dobę, nie mogąc uciec przed tym doświadczeniem, chyba, żeby wskoczysz do morza.  Na szczęście życie na łodzi jest tak skonstruowane, że kiedy jedni cos robią inni śpią, żeby zachować siły na nocną wachtę, albo żeby ją odespać, ale i tak jesteśmy zdani na swoje wady i zalety i niezazbytnio uda się je przed kimkolwiek ukryć, więc nawet taki mały rejs to dobra szkoła poznawania prawdy o sobie. Jeśli tylko ktoś jest na ten rodzaj poznania otwarty, to morze przynieść ona wielkie duchowe korzyści nie mówiąc już o zadzierzganiu się głębokich więzi z tymi, z którymi się pływa. Zresztą także rzeczone wachty przypominają nieco klasztorne oficja. Wszystko ma tu swój ustalony porządek i to czy go przestrzegasz, czy angażujesz się z sercem w wykonywanie przypadających ci zadań ma istotny wpływ zarówno na bezpieczeństwo twoich towarzyszy podróży, jak i na ich samopoczucie. Słowem: taki rejs, to krótka, ale dobra morska szkoła miłości.

Komentarze

  1. Pięknie opisałeś moje odczucia z mojego pierwszego nurkowania :) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Czujność to dynamiczne, wzajemne oddziaływanie serca i zmysłów

Przyjść do Jezusa

Terapeutyczny wymiar medytacji