Bóg, towarzyszem naszej drogi

Oto dwaj uczniowie Jezusa tego samego dnia, w pierwszy dzień tygodnia, byli w drodze do wsi, zwanej Emaus, oddalonej sześćdziesiąt stadiów od Jerozolimy. Rozmawiali oni ze sobą o tym wszystkim, co się wydarzyło. Gdy tak rozmawiali i roz­prawiali ze sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi... (Łk 24,13–15)

Łatwo można wyobrazić sobie emocje uczniów idących do Emaus: gorycz, smutek, rozczarowanie, poczucie klęski… Oni nie tyle „idą”, co uciekają od doświadczenia krzyża.

Zmartwychwstały dzieli z nimi ich drogę żałoby. Co więcej, zachęca ich, aby wypowiedzieli swój ból. Człowiek w kryzysie potrzebuje tego, aby ktoś go wysłuchał, wczuł się w jego sytuację, po prostu był z nim. Współczująca obecność jest pierwszym etapem Bożego pocieszenia.

„Jesteś chyba jedynym, który nie wie, co się wydarzyło.” Ileż to razy Bóg wydaje się nam wielkim nieobecnym, który nie wie, co nas boli, zwłaszcza gdy ów ból wydaje się tak dojmujący. Tymczasem prawda jest taka, że to, co nas dotyka, dotyka jeszcze mocniej Boga. Historia, którą z takim przejęciem opowiadają uczniowie, jest przecież bardziej historią Jego niż ich. Ale oni tak bardzo skupiają się na swoim bólu, swoim zawodzie, że brakuje im klucza do zrozumienia sensu tej całej historii, w której uczestniczą; choć klucz do jej zrozumienia jest tuż obok.

W opowiadaniu uczniów uderza to, że oni wiedzą wszystko, co powinni. Jeśli porównamy ich słowa z tym, co głosi Piotr w Dziejach Apostolskich, to zauważymy, że to podobna narracja. Jest skrót historii Jezusa, a nawet wzmianka o pustym grobie i o kobietach mówiących, że „On żyje”.             To pokazuje, że sama wiedza nie wystarcza, gdy serca są zamknięte na prawdę. Dobra Nowina nigdy nie jest tylko zestawem twierdzeń, przekonań. Ewangelia musi trafić do serca, wtedy dopiero zaczyna żyć i nadawać sens życiu. Ale żeby tak się stało trzeba nam się otworzyć, na to, co mówi do nas Jezus. Trzeba dostrzec Go żywego, obecnego, towarzyszącego naszej codziennej wędrówce przez życie.

Bóg się nie narzuca. Nie przygważdża człowieka argumentami, nie stawia go w sytuacji emocjonalnego szantażu. Szanuje naszą wolność.

Ewangelista odnotowuje, że uczniowie „przymusili” Jezusa, aby został z nimi. Może brzmi to nieco dziwnie. Zmuszać Boga? Nie chodzi jednak o przymus w sensie fizycznym. To, co przymusza Boga, aby został z nami to nasza otwartość, zasłuchanie, gotowość do gościnności, do dania Mu pierwszego miejsca w naszym życiu.

Bóg, który jest zakochany w człowieku ulega, gdy widzi w nas szczere pragnienia i gotowość do „zrobienia Mu miejsca”. Oczywiście zaproszenie Boga do naszego serca i domu jest pewnym ryzykiem. Jeszcze większym ryzykiem jest dać Mu pierwsze miejsce w naszym życiu i powiedzieć Bogu z zaufaniem: Ty pokieruj moim życiem! My częściej wolimy „bezpieczne” relacje z Panem Bogiem, takie trochę na dystans: ofiarujemy Mu kilka chwil w modlitwie, godzinę na niedzielną Eucharystię, ale żeby za bardzo nie ingerował w nasze życie, przynajmniej dopóki o to nie poprosimy; żeby nie pokrzyżował nam naszych planów. Tylko czy wtedy mamy szansę rozpoznać Go na naszych drogach do Emaus?

Bo trzeba nam zgody na ciągłą i realną obecność Jezusa w naszym życiu, aby móc odkryć ślady Bożej obecności w – może na pozór mało istotnych – sytuacjach codziennego życia. 

On bowiem jest obecny w szarości dnia codziennego. On przychodzi wtedy, gdy się Go najmniej spodziewamy. On daje nam poznać swoją obecność właśnie wtedy, gdy wydaje nam się, że o nas zapomniał.

Trzeba tylko otwartego serca, aby to dostrzec.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przyjść do Jezusa

Czujność to dynamiczne, wzajemne oddziaływanie serca i zmysłów

Terapeutyczny wymiar medytacji