Wspomnienie o ojcu Janie - w ósmą rocznicę śmierci

“Dziś wiem, że powinienem być
nie lustrem, w którym inny dostrzega
swoją ułomność, lecz oknem,
przez które może dostrzec światło”

ojciec Jan M. Bereza OSB

 

Dziś także przypada kolejna – ósma rocznica – śmierci ojca Jana Berezy, mnicha benedyktyńskiego, nauczyciela medytacji, twórcy Lubińskiego Ośrodka Medytacji Chrześcijańskiej, bez którego nie byłoby ani takiego ks. Marka, jakim jest dzisiaj, ani takiego ojca Maksymiliana, jakim jest dzisiaj, ani setek innych osób, którym Bóg dal łaskę zetknięcia się z tym benedyktyńskim mnichem.

Do dziś mam przed oczami moment, w którym otrzymałem od jednego z benedyktyńskich oblatów sms-a z wiadomością o śmierci ojca Jana. Pomimo iż wiedziałem, że trafił do szpitala pierwszą reakcją był szok, niedowierzanie i wielki smutek. Przeżycie tamtej chwili – 20 lutego 2011 roku – a była to niedziela wciąż jest we mnie żywe, tak jakby to stało się wczoraj.

A można powiedzieć, że spotkałem ojca Jana przez „przypadek”. Pod koniec lat osiemdziesiątych zaniosło mnie do Krakowa, na studia, gdzie związałem się z benedyktynami tynieckimi. Przez kolejne lata miałem szczęście korzystać z duchowego towarzyszenia ojca Adama Kozłowskiego. Późniejszego opata tynieckiego. I to właśnie on opowiedział mi jako pierwszy o ojcu Janie znając moja drogę duchową, w tym doświadczenie medytacji, które od hinduskiego guru doprowadziło mnie do odkrycia chrześcijańskiej wersji tego doświadczenia w odsłonie o. Johannesa Lotza, jezuity, biblisty, nauczyciela medytacji chrześcijańskiej. Wspólnotę inspirowaną jego nauczaniem znalazłem właśnie w Krakowie w czasie studiów. Pomimo tego, że benedyktyni różnie zapatrywali się na „eksperymenty” ojca Jana z medytacją, to jednak wielka otwartość artystycznego serca ojca Adama Kozłowskiego skłoniły mnie, abym przekroczył progi benedyktyńskiego klasztoru w Lubiniu, o którym wcześniej nawet nie maiłem pojęcia. Nie stało się to jednak od razu.

Był początek lat dziewięćdziesiątych (dokładnie rok 1992), ja byłem już pilnym studentem seminarium warszawskiego, kiedy to w czasie wakacji postanowiłem się wybrać do Lubinia. I wówczas zaczęła się moja wielka życiowo – duchowo – przyjacielska przygoda, której na imię ojciec Jan! Pierwsze spotkanie i pierwszy szok – ojciec Jan jakby znał mnie od lat. Po drugiej rozmowie tego dnia, w którym przyjechałem do klasztoru dał mi z sześć książek i powiedział, żebym przeczytał, to pogadamy. Zapomniał tylko dodać, że mam to przeczytać przez noc. I to był nasz stały rytuał.

Potem, gdy przyjeżdżałem do Lubinia już jako kapłan rytuał się powtarzał. Wieczorem Jan dawał mi stos książek a rano pytał: „I jak, przeczytałeś?” Dlatego nie pamiętam, żebym kiedyś z Lubinia wrócił wypoczęty. Nie lubiłem tam jeździć w trakcie odbywających się sesji medytacyjnych, bo Jan zawsze był rozrywany. Kiedy jeździłem poza nimi było więcej okazji, żeby się spotkać i pogadać nieraz o sprawach banalnych, innym razem o bardzo poważnych i głębokich. W wielu kwestiach się nie zgadzaliśmy, choć Jan był przekonującym rozmówcą (w końcu filozof), w innych byliśmy jednomyślni. Jako praktyk nauczył mnie tez zupełnie inaczej patrzeć na medytację, bo dzieliliśmy w pewnym sensie wspólne doświadczenie dojścia do niej: On przez studiowanie filozofii indyjskiej i fascynację zen; ja przez pierwsze doświadczenie medytacji w indyjskim aśramie i poszukiwanie tego, co łączy różne doświadczenia medytacyjne, by w końcu jej bijące źródło odnaleźć w chrześcijaństwie.

Mam tez świadomość, że nie byłoby wspólnoty medytacyjnej, której od lat towarzyszę w Warszawie, gdyby nie ojciec Jan i jego mocna namowa.

Dzieliliśmy także z ojcem Janem pasję fotografowania. Ja nieco mniej niż on, ale za to mogłem się od niego nauczyć. Pamiętam jego fascynację, ale też ogromną wiedzę, gdy przyjechałem do Lubinia z nową cyfrową lustrzanką. Jak się domyślacie mogłem jej poużywać jak… znowu opuściłem klasztor.

Udawało nam się też spotkać choćby na kilka chwil przy zielonej herbacie gdy Jan przyjeżdżał do Warszawy. Przez kilka lat pracowaliśmy razem w Komisji Episkopatu Polski d.s. Dialogu z Religiami Niechrześcijańskimi, w której Jan był specjalista od buddyzmu. Najdziwniejsze jednak były zawsze spotkania z zaskoczenia. Gdy ojciec Jan przyjeżdżał do stolicy często na przykład lubił wpaść do Tygmontu – znanego klubu jazzowego, który prowadzi jego kolega z lat młodości (to znajomość jeszcze ze studenckiego klubu Riviera-Remont), gdzie razem grywali. Kiedyś wchodzimy do klubu, Jan w długim do kostek beżowym prochowcu a tu jeden ze znanych jazzowych muzyków przerywa grę, schodzi ze sceny, żeby uściskać Jana, którego dawno nie widział. Wszyscy siedzący w Tygmoncie pytali potem: „Co to za gwiazda?”

Wiele by można pisać o nieopisanych spotkaniach, rozmowach, wspólnych medytacjach. Kiedyś pewien mądry człowiek powiedział: „Gwiazda, która płonie podwójną jasnością, dwa razy szybciej się spala”. Przypomniał mi się ten cytat w dniu śmierci ojca Jana. Nie mam wątpliwości, że płonął Bożym światłem i zapalał nim innych a że płonął szczególnie mocnym światłem toteż po ludzku mówiąc, zbyt szybko się spalił.

Ojcze Janie dziękujemy za to, że stałeś się Bożym darem dla nas i pamiętamy! Ufamy, że i Ty pamiętasz o nas, gdy czasem odkładając mandolinę spoglądasz przez uchylone okno z domu Ojca na ziemię.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przyjść do Jezusa

Terapeutyczny wymiar medytacji

Droga do Emaus: wsłuchiwanie się w Słowo i gościnność serca