Ogołocenie jako dowód zaufania

Przedwczoraj dwa ważne obchody (rocznica odzyskania niepodległości i dzień solidarności z prześladowanymi chrześcijanami) przyćmiły nieco niezwykle ujmująca historię ewangeliczną o ubogiej wdowie, historię, która za każdym razem chwyta mnie za serce i niepokoi. Dlaczego chwyta za serce? Bo jest wzruszająca, ukazując bezgraniczną ufność na jaką może zdobyć się człowiek (kobieta!) względem Boga. Jakże przekracza taka postawa zalecana przez Chrystusa dzisiaj wiarę przynajmniej tak małą jak ziarnko gorczycy. A dlaczego niepokoi? Bo mam świadomość, jak bardzo mnie samemu brakuje takiego zaufania a może nawet i tej minimalnej wiary przypominającej ziarnko gorczycy…

Wracając jednak do tej niezwyklej kobiety, która przychodzi do świątyni właśnie po to, aby autentycznie poszukać tam Tego, w którym chce znaleźć jedyne oparcie. W przeciwieństwie do tych, dla których Bóg stanowił jedno z oparć czy zabezpieczeń i niekoniecznie najważniejszych. Na dowód tego, że jej wiara to nie tylko puste deklaracje wchodząc do świątyni wrzuca do znajdującej się tam skarbony wszystko co ma, „całe swoje utrzymanie”, choć z ludzkiego punktu widzenia mogło to być niewiele. Ot grosz nie warty uwagi. Któż jednak mógł zwrócić uwagę na ten pozornie niewiele znaczący gest niż sam Bóg, który patrzy nie tylko na to co zewnętrzne i pozorne, ale także na serce człowieka. Ona sama zresztą pewnie nie była świadoma tego, że wcielony Bóg przycupnął sobie niedaleko i bacznie ją obserwuje. I nie miała pewnie świadomości tego, że właśnie ona jest tą, na którą Bóg spogląda w tym momencie z wielkim wzruszeniem i troską, gdyż jak mówi prorok Jeremiasz: szczególnie drodzy są mu ci ubodzy zwani anawim Jahwe – a więc dosłownie ci, którzy pragną mieć wszystko u Boga i którzy poza nim nie chcę żadnych innych zabezpieczeń, bo wybrali to, które jest najpewniejsze i niezawodne [por. Jr 11,20].


Oddać wszystko. Nie zostawić sobie nic. Ktoś o otwartym umyśle powiedziałby, że to zwykła nieroztropność. Ale ten, kto ma otwarte serce potrafi w tym wyzuciu się ze wszystkiego dostrzec coś więcej: całkowite otwarcie się na przestrzeń Bożej łaskawości. Jednak kluczem do odkrycia tej pełnej łaskawej miłości troski Boga jest słowo „wszystko”. Podobna postawę znajdujemy w geście owej wdowy z Sarepty Sydońskiej, która mając odrobinę maki i oliwy na drobny posiłek dla siebie i swojego syna oddaje wszystko przygodnie napotkanemu mężczyźnie, który wprawdzie zapewnia ją, że dzięki jej gestowi nie zabraknie jej jedzenia, ale aby się o tym przekonać musiała najpierw zaryzykować oddając wszystko. Nie mogła wiedzieć przecież, że ów mężczyzna jest prorokiem Jahwe. Jakąż trzeba mieć wiarę, żeby zdobyć się na taka postawę. To jedna z największych prób wiary, przed jakimi Bóg potrafi postawić człowieka. Nie zmusza go do tego. Zaprasza! Kobieta ze świątyni mogła nie wrzucić nic, albo wrzucić część pieniędzy, jak większość wrzucająca to, co im zbywało; podobnie jak wdowa z Sarepty nie musiała karmić Eliasza, tłumacząc się, że nie ma jedzenia. Gdyby uczyniły inaczej może nigdy nie przekonały by się, że wiara i zaufanie Bogu i przekonanie o Jego trosce to nie fikcja. A jednak odpowiedziały na to trudne zaproszenie do ryzyka wiary. I przekonały się, że za każdym razem, gdy człowiek odważy się rozluźni dłonie tak kurczowo zaciśnięte na naszych zabezpieczeniach, wówczas wpada w miłujące objęcia Boga, który jest troskliwym Ojcem, nie spuszczającym z oka swoich dzieci. Największy problem leży w tym, że nie wystarczy wypuścić z rąk tylko niektóre z zabezpieczeń. Trzeba pozbyć się wszystkich. A to bywa wyzwaniem nie do pokonania.

Pisze o tym, bo łączy się to w pewien sposób z doświadczeniem medytacji. Jest ona bowiem tym rodzajem modlitwy, który poprzez swoja formę zmusza medytującego do rezygnacji z tych „zabezpieczeń” w modlitwie, których lubimy się tak mocno trzymać tzn. słów, które na wszelki wypadek przypominają Bogu o tym, o czym ma nie zapomnieć spełniając nasze życzenia czy prośby na rzecz milczenia, które po pierwsze rezygnuje z mówienia Bogu o tym, co wydaje się dla nas ważne, a po drugie uczy się akceptować i przyjmować to, co On uważa, że jest dla ns bardziej pożyteczne. Nieraz to trudna nauka i trzeba przebyć długą drogę, aby uwolnić się od pokusy „przypominania” Bogu o naszych potrzebach, żeby przypadkiem wśród wielości próśb, jakie do Niego docierają naszej nie przeoczył, ale każdy kto ją przeszedł wie, że na jej końcu czeka niezwykłe doświadczenie wewnętrznej wolności, bez której nie sposób dostrzec, że to, co dzieje się w naszym życiu nie dzieje się bez zgody i wiedzy a także troski Boskiego Reżysera. Inną trudnością, na która zdobyć się jeszcze trudniej, to umieć przyjąć postawę wdzięczności za to, co staje się naszym udziałem a co nie zawsze dokonuje się po naszej myśli, wyrażając w ten sposób ufność, że jesteśmy przekonani i wierzymy, iż Bóg wie lepiej, co dla nas dobre.


Sądzę, że te dwie niezwykłe kobiety przywołane przez wczorajszą liturgię słowa są prawdziwymi patronkami doświadczenia wiary, które może zrodzić się z medytacji.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przyjść do Jezusa

Czujność to dynamiczne, wzajemne oddziaływanie serca i zmysłów

Terapeutyczny wymiar medytacji