Początek i koniec
Początek i koniec…
Jest taki jeden dzień w roku, kiedy koniec spotyka się z
początkiem w sensie symbolicznym. Mam na myśli ostatni dzień roku
liturgicznego, będący jednocześnie dniem wejścia w przeżywanie czasu Adwentu,
czasu oczekiwania, dla mnie zawsze także czasu jakiejś wewnętrznej radości.
Wstałem sobie rano, aby jak zwykle o 5.30 usiąść do
medytacji. Była wyjątkowo dobra. Miałem na nią dużo czasu, bo pierwsze
obowiązki duszpasterskie miałem mieć o 8.00. Usiadłem zatem i oto Pan
powiedział mi, że to będzie dobry dzień. Niezwykły w swojej zwyczajności, ale
muszę być czujny, aby dostrzec znaki tego co niezwykłe.
Każdy koniec to okazja do wdzięczności…
Pierwszym jej źródłem i niezwykłym doświadczeniem było
śniadanie, które jak rzadko udało nam się przeżyć w pełnej wspólnocie kapłanów
naszej parafii. (piszę, że rzadko się to zdarza, bo zazwyczaj ktoś idzie rano
do szkoły, lub ma inne zajęcia np. jeden z moich współbraci ostatnio musi
codziennie biegać na rehabilitację po operacji kręgosłupa). Zatem siedzieliśmy
sobie tak razem przy śniadaniu i wówczas doświadczyłem przemożnej radości z
powodu wspólnoty, w której dane jest mi pracować w parafii, w której jestem. To
dobra wspólnota. Bez przesady mogę do niej odnieść słowa psalmisty:
Oto jak dobrze i jak miło,
gdy bracia mieszkają
razem;
jest to jak wyborny
olejek na głowie,
który spływa na
brodę,
i na brzeg jego szaty
jak rosa Hermonu,
która spada
na górę Syjon:
bo tam udziela
Pan błogosławieństwa,
życia na wieki.
[Ps133]
Doprawdy dobrze mieć takich współbraci, wśród których można
się poczuć jak w domy, wśród których panuje zgoda i radość. Oczywiście każdy z
nas jest człowiekiem i miewa swoje słabości, ale to naprawdę dobra wspólnota i
każdy z jej członków stara się, aby tak było.
Aż nam się nie chciało wstawać od śniadania, choć obowiązki
wzywały, bo to pierwsza sobota miesiąca i trzeba było iść w odwiedziny i
posługą sakramentalną do chorych, którzy nie mogą przyjść do kościoła (robimy
to co miesiąc w każda pierwszą sobotę miesiąca). A ponieważ średnia wieku w
naszej parafii jest dosyć posunięta w latach, to tych chorych mamy dosyć sporo
(mniej więcej zajmuje to każdemu z nas ok. 5 godzin). I oczywiście późniejsze
wyjście spowodowało, że zostałem upomniany przez wielu chorych, którzy czekając
we własnych domach zwykle się niecierpliwią i upominają nas, jeśli się spóźnimy
choćby kilkanaście minut w stosunku do godziny, do której się przyzwyczaili, że
ksiądz przychodzi. Ale tak naprawdę ważniejsze jest to, że za każdym razem, gdy
odwiedza się tę swoja gromadkę można zobaczyć na ich twarzach autentyczne
szczęście i radość. Oni czekają zarówno na Chrystusa, który przychodzi do nich
w Komunii świętej jak i na kapłana, który dla wielu z nich jest jedną z
nielicznych osób, jakie ich odwiedzają
bo jak wcześniej pisałem różnie bywa w ich życiu: sa tacy, do których
dzieci przyjeżdżają i opiekują się nimi a są i tacy, których rodzone dzieci nie
odwiedziły przez kilka lat i poprzestają jedynie na jednym zdawkowym telefonie
raz na tydzień lub nawet raz na miesiąc). Dlatego naprawdę cieszę się tym moim
odwiedzaniem chorych. Kocham ich wszystkich i jestem naprawdę szczęśliwy, że
czyniąc tak mało mogę wnieść w ich codzienność choćby ten mały promień radości,
widząc ich rozpromienione twarze a niejednokrotnie i prawdziwe łzy szczęścia.
Ostatnio też jest mi dane chodzić za mojego rehabilitowanego
współbrata do domu emerytów, który mamy na terenie parafii, by tam odprawiać
Mszę świętą. To także niesamowite doświadczenie. Bardzo lubię te Eucharystie
odprawiane w małej i ładnej kaplicy we wspólnocie tych autentycznie pobożnych
ludzi.
Jest jednak coś jeszcze, co w tym doświadczeniu odwiedzin
chorych mnie szczególnie uderzyło. Ostatnio wychodząc od jednej z moich chorych
(zresztą bardzo ciężko) minąłem się w drzwiach z lekarzem, którego do niej
wezwano, bo stan tej kobiety był naprawdę poważny. I wtedy pomyślałem sobie, że
oto w drzwiach mija się dwóch lekarzy, choć ich posługa dotyczy różnych
płaszczyzn ludzkiego życia. Nie chcę żeby zabrzmiało to jak wyraz mojej pychy,
bo jej w tym, co piszę nie ma, ale pomyślałem sobie wtedy, że ten pan doktor
przy całych swoich wysiłkach i staraniach nie jest w stanie dać tej kobiecie
nic więcej poza chwilowym uśmierzeniem jej bólu i że jego rola kończy się
tutaj, gdzie dobiega końca ludzkie życie, ja zaś w swoich marnych i niegodnych
rękach trzymam lekarstwo, jakiego nawet największe medyczne umysły i najwięksi
wynalazcy dać nie mogą. W małym okruchu chleba daję człowiekowi wszystko, czego
tak naprawdę potrzebuję: daję mu ulgę i umocnienie w cierpieniu, daję mu szansę
odkrycia sensu tego cierpienia, gdy potrafi spojrzeć na nie w perspektywie
Tego, którego przyjmuję i daje mu uzdrowienie dużo pełniejsze i trwalsze niż
ktokolwiek inny mógłby mu dać, gdyż sięgające ducha i duszy i przynoszące
efekty nie tylko doczesne (choć i takie mogłoby przynieść jeżeli taka byłaby
wola Boża) ale przede wszystkim sięgające wieczności. Zaprawdę powiadam, to
niezwykła świadomość i doświadczenie wdzięczności, które się w jej rezultacie
budzi w sercu kapłana, który wie, że wszystko to ma nie od siebie i nie z
powodu swoich własnych walorów, ale tylko i wyłącznie z łaski i miłości, która
najpierw dotknęła jego serca, po to, aby mógł nieść ją innym.
Piszę to wszystko u progu Adwentu, czasu oczekiwania na
przyjście Pana, ale też ze świadomością, że On nieustannie przychodzi do mnie i
przez moją posługę chce wchodzić w życie innych ludzi..
W dzisiejszym świecie człowiek coraz bardziej czuje się
wyobcowany. Boleśnie doświadcza tego, że w wielu dziedzinach trudno mu poradzić
sobie z wyzwaniami życia i że coraz częściej postrzega świat jako wrogi, w
którym dosłownie przychodzi mu często walczyć o przetrwanie. Codzienna pogoń za
dobrami materialnymi staje się dla niego obsesją i nieustanną walką o jakiś
uznany przez niego i nieraz wyimaginowany poziom życia, poniżej którego życie
wydaje się już nie do zaakceptowania. To sprawia, że coraz częściej dotyka on
życia jedynie powierzchownie i zewnętrznie, bo nie starcza mu czasu na zejście
w głąb. To wszystko doprowadza do nieświadomego zatracania siebie, którego
efektem jest wewnętrzna pustka i uczucie pewnego rodzaju wegetacji, bez
konkretnego i daleko sięgającego celu, bez stałych wartości, które trudno by zakwestionować
czy obronić przed współczesnym relatywizmem, a w konsekwencji bez dobrze i głęboko przezywanej duchowości.
To bowiem co coraz częściej proponuje nam świat, to jedynie jej substytut.
To wszystko powoduje, że coraz częściej można spotkać takie
osoby (także młode), które niosą w sobie rozgoryczenie, ból niespełnienia,
frustrację, które przekładają się na codzienne funkcjonowanie i jego jakość.
Dobrze jeszcze, jeśli rodzą one w człowieku jakąś tęsknotę np. tęsknota za wewnętrzną radość i jej
szukaniem, za trwałymi wartościami, na których można oprzeć życie bez względu
na zmieniające się mody, wreszcie za wiarą, nadzieją czy miłością, które
widzimy u innych osób. Gorzej jeśli już za niczym nie tęsknią i skazują się na
pewien rodzaj wegetacji, gdzie nie ma miejsca, na nadzieję czy miłość, bo
wielokrotnie zostały zawiedzione lub na wiarę, która często źle przezywana nie
spełniła pokładanych w niej oczekiwań.
Pisze o tym wszystkim, bo dzisiaj wcale nie rzadko można spotkać takie
osoby. Najbardziej bolesne jest to, gdy są to osoby młode, będące niejako u
progu swojego życia a już zrezygnowane. Jak bardzo ich postawy kontrastują z
postawami tych starszych osób, które odwiedzam w dniu chorych z posługą
kapłańską i w których oczach widzę jeszcze wciąż blask wiary, silę miłości i
nadziei, która potrafiłyby zarazić jeszcze nie jednego człowieka. Są tacy
pomimo iż życie ich nie rozpieszczało, że przeszli wiele trudnych doświadczeń,
ale są przede wszystkim takimi dlatego, że nigdy nie zatracili tej niezwykłej
umiejętności przezywania życia głębiej a nie zatrzymywania się jedynie na jego
powierzchni, że nie stawiali sobie wyimaginowanych wyobrażeń o tym, co powinni
osiągnąć, ale stawiali czoła codzienności, wiedząc, że jest ona jedynie
kolejnym krokiem na długiej drodze, której na imię życie i że trzeba się każdym
z tych kroków, nawet najmniejszych cieszyć. Dlatego tak naprawdę wiele czerpię
z tych spotkań a ich radość jest tym większa, że mam świadomość, że wzajemnie
się obdarowujemy.
Pisze o tym, bo wszystko to pozwala mi jeszcze bardziej
świadomie i głębiej przeżywać moje kapłańskie powołanie, którym jest jego
nieustająca posługa dla ludzi w imieniu Pana, który wybrał go na Ziemi jako
tego, który ma możliwość dać drugiemu człowiekowi to, czego nie może mu dać
nikt inny. Dlatego każdy kapłan –
jakkolwiek pompatycznie by to brzmiało – jest zaproszony do tego, by być tym
duchowym lekarzem, który leczy nie mocą swoich umiejętności, lecz tym, co sam
otrzymał a więc Bożą Prawdą i Bożym Miłosierdziem. Można powiedzieć, że
podstawowym zadaniem kapłana jest stać na straży ludzkiej duszy i ludzkiego
serca! Oczywiście swoje kwalifikacje rozwija na miarę troski o swoje wewnętrzne
życie, ale też i pokorę, która polega przede wszystkim na tym, aby chcieć stać
się narzędziem w rękach Boga, „sługą nieużytecznym”, który z tego dzielenia się
tym, co sam otrzymał i na co z pewnością nie zasłużył potrafi czerpać
wewnętrzną radość. Oczywiście dzisiaj jest tak, że nie wszyscy potrzebujący do
niego przyjdą, więc w dzisiejszym świecie, który nie zawsze jest przyjazny
kapłanowi musi on niejednokrotnie sam wychodzić do ludzi i szukać ich narażając
się na to, że będą tacy, którzy pomimo duchowego cierpienia nie zechcą przyjąć tego,
co on a właściwie Chrystus przez niego ma im do zaoferowania. Nie mogę uwić
sobie ciepłego gniazdka z nadzieją, że ci zagubieni sami przyjdą. Bycie
kapłanem to nieustanne pielgrzymowanie wśród ludzi. Jakimś symbolem tego
pielgrzymowania jest zapewne „kolęda”, która w poniedziałek rozpocznie się w
naszej parafii. Ile osób zechce dostrzec w tym przychodzącym kapłanie tego,
który nie stanowi zagrożenia dla ich wolności, ale tego, który jest darem, bo
idzie z darem błogosławieństwa w imię samego Boga. Gdyby więcej osób było świadomych jak wielka moc się za tym
kryje, może mniej drzwi byłoby zamkniętych. Ale pukać trzeba wszędzie. Z
nadzieją… Bóg przecież nie rezygnuje z człowieka nawet wtedy, gdy ten już z
Boga zrezygnował. Ponieważ wielu z nich
jest tak rozpędzonych w swym nieświadomym zagubieniu, że nie są w stanie
zauważyć, Boga przechodzącego przez swoje życie.
Posługa kapłańska wymaga ciągłego powtarzania sobie, że
jestem dla ludzi i tylko wychodząc do nich mogę mieć szansę otworzyć ich serca
na prawdę Bożą i na Bożą miłość. Jednak żeby uzmysłowić ludziom oczywiste Boże
Prawdy, trzeba także samemu żyć na co dzień tą prawdą i świadomością Boga
obecnego i przechodzącego nieustanie i na różne sposoby przez moje życie: w
modlitwie, w darze liturgii, w drugim człowieku, w wydarzeniach codzienności,
także tych niełatwych.
I dzisiaj dane mi było doświadczyć tego przechodzenia Boga
przez moje życie na różne sposoby. Spełniła się z nawiązką obietnica Chrystusa
z porannej medytacji. Ostatnim aktem tego przechodzenia była przepiękna wieczorna
liturgia wigilii Adwentu w kościele Wspólnot Jerozolimskich, dzięki której mogłem
z wielka radością wejść w ten nowy Adwent i która na nowo pozwoliła mi z taką
wyrazistością odczuć radość z daru kapłaństwa, gdy stojąc we wspólnocie ludzi
mogłem się dzielić zarówno moim osobistym doświadczeniem i przemyśleniami na
temat drogi modlitwy serca i być jednocześnie uczniem i biorca tego, co z tak
wielka hojnością Pan Bóg daje mi w spotkanych na mojej drodze osobach.
Jak ktoś to kiedyś ładnie wyraził: „Ksiądz powinien pamiętać
też o tym, że dzięki ludziom może realizować swoje posłannictwo i powołanie
jakim obdarzył go jego Pan wybierając spośród wielu ludzi tej ziemi i obdarowując
czymś, czego po ludzku nie sposób wyrazić i ogarnąć”.
Ja staram się o tym nigdy nie zapomnieć…
Życzę Wam wszystkim, Drogim Gościom tego bloga Dobrego i
owocnego Adwentu!
Komentarze
Prześlij komentarz