Patrzeć w niewłaściwym kierunku...

I tak oto, po ponad dwóch miesiącach bez dnia wolnego Pan Bóg dał mi doczekać upragnionego czasu tygodniowej przerwy, którą spędzam w okolicach Zakopanego. Postanowiłem nie wybierać się nigdzie daleko, bo i czasu za mało i uznałem, że zamiana jednego – stołecznego smogu na podobny, bo zakopiański a nade wszystko swojski, bo polski nie pozwoli doznać mojemu organizmowi zbyt wielkiego szoku.

W wysokie góry też nijak nie udało się wybrać, bo pogoda nie taka i zagrożenie lawinowe duże, poza wejściem na Giewont (o tej porze roku wyjątkowo pusty) uznałem, że bezpieczniej zarówno dla ciała jak i dla ducha będzie spędzić te dni na dole, wyruszając szlakiem starych kościołów Podhala. Bardzo polecam, choć na obejście (objechanie) ich wszystkich potrzeba dużo więcej czasu niż ja miałem. To między innymi piękny szlak drewnianych zabytków jedynej w swoim rodzaju architektury, która przy swoim wymiarze praktycznym jest świadectwem wiary tutejszych mieszkańców.

Wędrując tak pewnego dnia do małej kaplicy w Dolinie Chochołowskiej zawitałem po dwudziestu z górą latach do Witowa, gdzie w czasach kleryckich bywałem raz lub dwa razy w roku, bo miało tutaj swoją metę duszpasterstwo akademickie z kościoła św. Anny, jeszcze za czasów nieodżałowanego „Wujasa” (dla niewtajemniczonych ks. Zygmunta Malackiego). Ponieważ wyprawa, zwłaszcza, przez topniejący śnieg w Dolinie Chochołowskiej była męcząca, bo co chwila buty zapadały mi się w mokrym śniegu po kostki postanowiłem umilić sobie czas wstępując do nowo otwartych (lipiec 2016 r) term na pograniczu Witowa i Chochołowa. Zwłaszcza, że znajomi reklamowali, że siedząc w basenach cieplutkich termalnych (ciągnących swą wodę z głębokości blisko kilometra) można podziwiać (jak ma się szczęście) piękną panoramę Tatr Wysokich i częściowo Tatr Zachodnich.

Zachęcony reklamą stanąłem na jednym z tarasów rzeczonych term, spojrzałem i… kicha. Nic poza chmurami, choć wydawać się mogło, że pogoda nie najgorsza, bo jeszcze w Dolinie Chochołowskiej widziałem góry. Ale cóż, jak się ma pecha to trudno. Przynajmniej posiedzę sobie – myślę – w cieplej, zdrowej wodzie. I wówczas do mnie dotarło, że szukając gór patrzyłem…

w niewłaściwym kierunku. Kiedy bowiem obróciłem do tyłu moim oczom ukazał się upojny widok ośnieżonych tatrzańskich szczytów. Zacząłem się śmiać z samego siebie.

Przypomniała mi się wówczas historia Mertona, z jego ostatniej podróży na Wschód. Na krótko przed śmiercią zatrzymał się na Sri Lance (w ramach wyjazdu na konferencję nad przyszłością ruchu monastycznego w świecie, która miała odbyć się w Bangkoku). Jak twierdzi zgodnie wielu z jego biografów był to przełomowy punkt na drodze jego duchowych poszukiwań. Jedni określają to mianem iluminacji, inni oświecenia, jeszcze inni głębszego duchowego wglądu. Doświadczenie to miało miejsce w Polonnaruwa, w sanktuarium, gdzie znajdują się słynne posągi Buddy. Przeżycie to sam Merton oddał w głośnym Dzienniku azjatyckim słowami, które zawsze powodują moje głębokie wzruszenie: "Gdy tak patrzyłem na te posągi, zostałem nagle, niemal przemocą, odarty ze zwykłego, na wpół ograniczonego sposobu widzenia rzeczy i jakaś wewnętrzna klarowność, przejrzystość, eksplodująca jakby z wnętrza samych skał, stała się widoczna i oczywista.(...). Nie pamiętam żebym kiedykolwiek w życiu miał tak silne poczucie piękna i mocy duchowej, połączonych ze sobą w estetycznej iluminacji. Jest oczywiste, że dzięki Mahabalipuranam i Polonnaruwie moja azjatycka pielgrzymka znalazła wyjaśnienie i oczyszczenie. To znaczy, wiem i zobaczyłem to, czego w niejasny sposób szukałem. Nie wiem co jeszcze pozostaje, ale zobaczyłem i przebiłem się przez powierzchnię i dotarłem w głąb, poza cień i przebranie. To jest Azja w całej swojej czystości, nie zagrzebana pod śmieciami, ani azjatyckimi, ani europejskimi, ani amerykańskimi, jest oczywista, czysta, kompletna. Mówi wszystko, nie brak jej niczego." Jak komentują to biografowie Mertona, a zwłaszcza zaprzyjaźniony z nim cysters Basil Pennington, zdaje się, iż właśnie w Azji Merton uzyskał pełnię zrozumienia tradycji łączącej dwie kultury i spuścizny mistyczne: apofatyzm chrześcijański (wyrażający niemożność poznania i niewyrażalność samego Boga) i pojęcie pustki w buddyjskiej myśli religijno-filozoficznej. To właśnie do Penningtona, jako do ostatniego Merton przysłał kartkę z pozdrowieniami, którą otrzymał na kilka godzin przed wiadomością o jego nagłej śmierci. Merton zakończył ją słowami: „...i jeszcze więcej mnie czeka".

Niektórzy przypuszczali, że Merton miał przeczucie zbliżającej się śmierci. Lektura jego dzienników jednak przeczy temu. Był pełen planów. Niemniej wizyta w Polonnaruwa była pewnym spełnieniem. Doświadczenia tego typu zawsze są takie. Pochłaniają nas bez reszty. Jednakże w tym samym momencie stwarzają w nas jeszcze więcej możliwości. „Ten, kto spożywa ten chleb, będzie go jeszcze pragnął" – powie Jezus. Każdy, kto żył życiem chrześcijańskim naprawdę, wie, że zawsze jest jeszcze coś więcej,

i oczekuje tego. To właśnie dlatego życie kontemplacyjne nigdy nie jest nudne, lecz zawsze przeżywane w pełni, ma posmak wspaniałej przygody: przed nami zawsze jest coś więcej, coś, co mamy otrzymać!

Za każdym razem, kiedy przypominam sobie tę historię Mertona, modlę się o to, o co on się często modlił: bym został „wyrwany z mojej wizji świata, w którą z przyzwyczajenia jestem uwikłany, i bym znalazł wewnętrzną jasność, w której „wszystkie problemy znajdują rozwiązanie i wszystko staje się wyraźne". Nie mam wątpliwości, że doświadczenie z Pollonaruwa Mertona była to wtedy chwilą wysłuchania jego modlitwy, chwila spełnienia: „Ujrzałem to, czego po omacku szukałem. Nie wiem, co jeszcze pozostało nie poznane…" Już chociażby tylko dla tego faktu jego podróż nie była stracona. Ciekawym jest to, że doświadczenie to miało miejsce u końca jego życia i trwającej całe życie poszukiwaniu prawdziwej wolności,  gdyż nie ma wątpliwości, że właśnie wtedy ją odnalazł. To niezwykłe, pełne pokoju i piękna miejsce rozdarły jego serce artysty i przeniosły go poza granicę rzeczywistości. Niektórzy określają to mianem przekleństwa Mertona, że doświadczenie to stało się jego udziałem w sanktuarium buddyjskim a nie chrześcijańskim. Nie wiem czy naprawdę dla Pana Boga miało to jakiekolwiek znaczenie. Wszak wszystko jest miejscem Boga…  

Nieco wcześniej, w dniu kiedy Merton miał opuścić wspólnotę, by na stałe zamieszkać w pustelni, ojciec Ludwik wyjawił wobec wspólnoty coś ze swego własnego doświadczenia transcendencji, co robił rzadko, chociaż opublikował wiele dzienników. Powiedział: „Wiem z doświadczeń, które miałem do tej pory, że czasami naprawdę można dostrzec, że rzeczy są przezroczyste. Już dłużej nie zaciemniają niczego, nie skrywają Boga. To prawda... Żyjemy w świecie całkowicie przezroczystym; Bóg prześwieca przez wszystko cały czas. To nie zmyślona bajka. To najprawdziwsza prawda".

Tamtego dnia w Polonnaruwa to, co trzy lata wcześniej było „czasami możliwe" przekształciło się dla Mertona w żywą rzeczywistość: „Co jeszcze pozostaje do zrobienia?" Nic! Poszukiwanie prawdziwej wolności, wolności w prawdzie dobiegło końca.

Warto wsłuchać się jeszcze raz słowa wypowiedziane przez Pana do Izajasza: „Bo myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami – wyrocznia Pana. Bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak drogi moje — nad waszymi drogami i myśli moje — nad myślami waszymi" (Iz 55, 8-9).

Jak pisałem już kiedyś w tym miejscu korci nas czasem, zwłaszcza nas, osoby którym Merton jest bliski by spytać: Dlaczego w Polonnaruwa? Dlaczego w sanktuarium Buddy lub dlaczego przez porażenie prądem w Centrum Konferencyjnym Czerwonego Krzyża w Bangkoku?

Merton miał zawsze jedno marzenie. Chciał w czasie swojej wędrówki wypalić się. Jego wędrówka dobiegła końca. Myślę, że tak naprawdę dobiegła końca nie w pokoju hotelowym w Bangkoku, ale właśnie tam w Pollonaruwa. A jego życie jest przykładem tego, że jak to kiedyś napisałem Bóg zawsze daje nam to czego chcemy. Ale to, czego chcemy naprawdę, nie to, o czym mówimy, że chcemy; Bóg patrzy na serce, nie na wargi. Najczęściej jednak nie daje nam tego w taki sposób, w jaki chcielibyśmy.

I tutaj czas na konkluzję mojej opowieści. Podczas gdy Merton ruszył przed siebie, wchodząc do sanktuarium Buddy, by zagłębić się w doświadczenie „przenikające każde pytanie, nie podające w wątpliwość nikogo ani niczego ani nie obalające czegokolwiek, by przedstawić swoje argumenty", towarzyszący mu w podróży tamtejszy wikariusz generalny, siedział pod drzewem przed wejściem do sanktuarium, czytając wszystko, co napisano w przewodniku o tymże sanktuarium. Wikariusz ten tak bardzo przypomina wielu z nas. Mimo potężnego działania Ducha Świętego i zaproszenia, które On do nas nieustannie kieruje by z odwagą wypłynąć na głębię, lubimy się trzymać utartych ścieżek, lub wczytywać się w mądrość różnych „przewodników” duchowych, nigdy nie wychodząc poza teorię, tak bardzo bezpieczna dla umysłu doktrynerów, do której jako ludzie Zachodu jesteśmy przyzwyczajeni. Ale jak to mówi stare porzekadło: „Źle zrozumiana doktryna, podobnie jak źle przeżywany urząd zabijają ducha”. Dla wielu wyjście poza nią mogą wydawać się przerażające. Wyprowadzają nas one bowiem poza bezpieczny obszar naszych dobrze uzasadnionych definicji i odpowiedzi, zakrywających prawdziwą, intrygującą i stanowiącą dla nas wyzwanie Tajemnicę, w intymny sposób obecnego, niemożliwego do opisania Boga. Jak napisał w biografii poświęconej Mertonowi Basil Pennington, to co nie pozwoliło przeżyć podobnego doświadczenia, jakie było udziałem Merona obecnemu tam wikariuszowi generalnemu, to jego uprzedzenia pod adresem „pogaństwa", jakie jego zdaniem reprezentował buddyzm. Po prostu – jaki pisze Pennington – patrzył on w niewłaściwym kierunku… 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przyjść do Jezusa

Czujność to dynamiczne, wzajemne oddziaływanie serca i zmysłów

Terapeutyczny wymiar medytacji