Nie-dojrzałość w wierze

Nie mogłem, bracia, przemawiać do was jako do ludzi duchowych, lecz jako do cielesnych, jak do niemowląt w Chrystusie. Mleko wam dawałem, a nie pokarm stały, boście byli nie-mocni; zresztą i nadal nie jesteście mocni. Ciągle przecież jeszcze jesteście cieleśni. Jeżeli bowiem jest między wami zawiść i niezgoda, to czyż nie jesteście cieleśni i nie postępujecie tylko po ludzku? (1 Kor 3,1-9)

Czasem mamy taka pokusę by móc o sobie powiedzieć, że jesteśmy już dorośli w wierze, dojrzali. Tymczasem św. Paweł mówi, że jak długo nie będziemy mocni mocą, która opiera się jedynie na Bogu i zaufaniu do Niego, jak długo będzie w nas pokutował brak jedności (zarówno tej w wymiarze wewnętrznym jak i zewnętrznym), jak długo będziemy nosili w sobie złe emocje, będziemy podzieleni czy zazdrośni tak długo daleko nam do duchowej dojrzałości.

Może to i lepiej – pomyślałem sobie – bo jednak od dziecka wymaga się mniej. Szczególnie św. Teresa od Dzieciątka Jezusa zachęca nas byśmy nigdy nie wyrastali z poczucia Bożego dziecięctwa, bo jest to postawa, która bardziej nas uczy zaufania do Boga. Bycie dorosłym, dojrzałym (także w sensie duchowym) rodzi chęć uniezależnienia się, samodzielności a przecież w życiu duchowym takie pragnienie niezależności niechybnie prowadzić będzie do pychy a zatem de facto jest zaprzeczeniem prawdziwej duchowej dojrzałości.

To „mleko”, o którym pisze św. Paweł w odróżnieniu od „stałego pokarmu” jakim jest cała mądrość Boża” jest tak naprawdę odesłaniem do prostoty, która cechowała głoszenie Ewangelii w czasach apostolskich. Dobra metoda nauki to taka która jest prosta i zrozumiała. Zresztą mądrość Boża – będąca synonimem dojrzałości duchowej – jest darem, którego może nam udzielić jedynie Bóg. Dla jednych ta prosta i zrozumiała metoda to kerygmat. Dla Ojców Pustyni z kolei to dążenia do tzw. „czystej modlitwy”, czyli modlitwy wolnej od obrazów, myśli, rozważań, niekończących się analiz. Ich zdaniem taka modlitwa jest winna być preludium, bo wyostrza duchowe zmysły pomagając zanurzyć się w Bogu. Bez względu jednak czy będziemy mówili o kerygmacie i słowie Bożym, z którego on wyrasta, czy też o dążeniu do czystej modlitwy wszystkie one wymagają ciszy i skupienia.

Myślę, że truizmem jest powiedzenie, że modlitwa lubi samotność. Nie chodzi o to, że modlitwa neguje wspólnotę, ale ostatecznie zawsze będzie ona czymś bardzo osobistym i indywidualnym, nawet wówczas, gdy będzie przeżywana we wspólnocie. Nie mniej człowieka, który chce się modlić nie może nigdy przytłaczać samotność. To nie przez przypadek Jezus gdy naucza o modlitwie w Kazaniu na Górze mówi: ”gdy chcesz się modlić wejdź do swojej izdebki, która jest w ukryciu”. Sam zresztą dawał wielokrotnie przykład (jak chociażby w dzisiejszej Ewangelii), że nad ranem, gdy jeszcze było ciemno udawał się w samotności na górę, aby się modlić”. A to dlatego, że właśnie w samotności jesteśmy najbardziej sobą (zarówno w tym pozytywnym jak i negatywnym znaczeniu).

Wychowywałem się w czasach, kiedy podwórka pola były przestrzenią niekończących się zespołowych gier, wspólnie wymyślanych zabaw, a także ulicznych rywalizacji i bijatyk. Wszystko było potrzebne. Bywały dni, że praktycznie od rana, aż do wieczora przebywałem z rówieśnikami. Ale pamiętam już z tamtych czasów, że bycie we własnym kącie w domu, gdzie znajdowałem maleńką przestrzeń odosobnienia było tym, co wnosiło wielką równowagę do mojej codziennej aktywności. Wielu bohaterów z moich lat młodzieńczych nosiło w sobie pewien rys samotności, która była dla mnie synonimem niezależności. Później to samo doświadczenie niezależności odnalazłem w praktyce medytacji, właśnie takiej o jakiej pisali Ojcowie Pustyni, gdzie nic nie było narzucone, gdzie najważniejsze było bycie, bez konieczności tworzenia obrazów, przywoływania myśli.

Kiedyś ktoś zadał mi pytanie: „Czy w życiu kapłańskim nie czujesz się samotny?” Pamiętam wówczas, że odpowiedziałem: Nie, bo jak kocham moją samotność!” Dzisiaj podpisuję się cały czas pod tym wyznaniem, dodają tylko, że w tej samotności nigdy nie jestem sam.

Spodobały mi się słowa, które kiedyś Thomas Merton wypowiedział podczas jednej z wygłaszanych przez siebie konferencji będąc jeszcze mistrzem nowicjatu w klasztorze w Gethsemani, ale już z perspektywy doświadczenia życia pustelniczego: „Jestem przekonany, że ludzie najlepiej żyją ze sobą w pewnym oddaleniu. Nadmiar fizycznej bliskości niszczy relacje, zdrową odrębność, zabija głębię, zagłusza też kontakt z samym sobą i z Bogiem. W skrajnych przypadkach wywołuje także agresję. Wystarczy spojrzeć na przeludnione osiedla, z potężnymi betonowymi ścianami…”

Medytacja to zaproszenie do pewnego rodzaju oddalenia. Oddalenia od zgiełku zewnętrznego świata, również w miarę możliwości od zgiełku świata wewnętrznego, po to by w doświadczeniu pewnego rodzaju samotności osobistej modlitwy odkryć, że nigdy nie jesteśmy sami; że nasze serce jest miejscem obecności Osoby która nas kocha – Boga.

Taka modlitwa, jak już wspomniano wyostrza duchowe zmysły pomagając zanurzyć się w Bogu, gdyż dopiero z tej perspektywy uczymy się widzieć więcej, dalej, głębiej. Uczymy się dostrzegać, że Boga w zasadzie nie potrzeba szukać, bo On jest tu, i zawsze tu był. Jeśli tego nie dostrzegłem, to dlatego, że nasz duchowy wzrok był niejako na uwięzi.

Wchodząc w medytację pozwólmy, aby ona uczyła nas otwierać oczy na tę Bożą obecność i by prawda o tym, że „w Bogu żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” stawała się coraz bardziej rzeczywistością naszego codziennego życia.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przyjść do Jezusa

Czujność to dynamiczne, wzajemne oddziaływanie serca i zmysłów

Terapeutyczny wymiar medytacji