Wszystko dobre, co sie dobrze kończy
Może wstyd się przyznać, ale po dwóch niedospanych nocach jedyne o czym rano marzyłem, to to, aby ten dzień jak najszybciej się skończył i można było się przespać. Ale od rana nic tego nie zapowiadało. I dobrze.
Rano jak zwykle medytacja. Zapewniam, że nie jest najłatwiejszą rzeczą medytować, albo próbować medytować, po dwóch nieprzespanych (prawie) nocach. Ale, jak ktoś nie wierzy niech spróbuje. To jest dopiero walka...
Udało się!!!!
Eucharystia była lepsza. Eucharystia zawsze jest dobra. Bo cóż lepszego może nas spotkać na "dzień dobry" niż spotkanie z żywym Chrystusem.
A teraz śniadanko i biegniemy na sesję medytacyjną. Co przyniesie? Nie wiem.
Dla tych, którzy mieliby nie dotrzeć załączam tekst jednej z konferencji:
Ta będzie o poszukiwaniu własnego "ja". Nawet gdyby miało być to zaspane "ja", to warto szukać.
Jednym z fundamentalnych celów naszego życia wewnętrznego – jak mówią zgodnie wielcy nauczyciele modlitwy tacy jak Merton, Bloom, Erckhart – jest powrót do własnego „ja” . Niestety wielu z nas myli swoje prawdziwe „ja” z naszym wyobrażeniem o nas samych, które z prawdziwym „ja” nie ma nic wspólnego. Budujemy nasz obraz o sobie podobnie jak obraz o innych na podstawie tego, co posiadamy, tego, co potrafimy zrobić i z tego, co myślą o nas inni. Jednak łatwość z jaką możemy utracić to, co posiadamy, zajęcia, jakie wykonujemy lub przychylność innych często nas frustruje. Poświęcamy w naszym życiu wiele czasu i energii na podtrzymywanie tego iluzorycznego obrazu nas samych. Na przykład czynimy to czując się przymuszonymi by zrobić to, czego oczekują od nas inni, aby im się przypodobać i w nagrodę otrzymać od nich potwierdzenie tego jakimi jesteśmy. Żyjemy zatem w ciągłym kompromisie ze światem, dając mu coś, w zamian za co otrzymujemy potwierdzenie naszego obrazu siebie, który rzez lata się w nas utrwalał. Oczywiście czynimy to najczęściej nieświadomie. Problem polega na tym, że z takiego postępowania rodzą się w nas wspomniane frustracje i niechęć do innych, których przyczyn nie zawsze potrafimy zidentyfikować. Czujemy się coraz bardziej zmęczeni.
Problem jednak sięga głębiej. Nasze fałszywe wyobrażenie o nas samych, o naszym „ja” rzutuje na nasze życie wewnętrzne i doświadczenie Boga. Dlatego wiele osób nosi w sobie mocno zafałszowany obraz Boga, na który składa się wiele różnych wyobrażeń budowanych od naszego dzieciństwa, przez różne doświadczenia i sprawia, że przeżywamy naszą religijność w lęku, lub w przekonaniu że na miłość Pana Boga muszę zasłużyć lub też że musze się zmienić, żeby podobać się Bogu i zasłużyć na Jego łaskę. To z kolei rodzi w nas pretensję (nie zawsze wypowiedzianą0, że Pan Bóg stawia nam takie wymagania, którym po ludzku nie mogę sprostać. Stąd już krok do chronicznej choroby współczesnego chrześcijanina jaka jest niezdolność zaufania Panu Bogu.
Czy zadałeś sobie kiedyś pytanie: A co jeśli moje wyobrażenie Boga nie ma nic wspólnego z rzeczywistością? I co jeśli moje wyobrażenie o sobie, jakie mocno w sobie pielęgnuję i za które jestem gotów walczyć aż do przelania krwi nie ma nic wspólnego z prawdą o mnie?
Nasze wyobrażenie o nas samych jak również nasze wyobrażenie o Bogu nie ma nic wspólnego z prawdą. Rzeczywistość przedstawia się zupełnie inaczej.
Bóg nie jest zaświatowym dawcą, który spełnia nasze pragnienia i potrzeby, gdy na nie zasłużymy. Bóg niczego ode mnie nie oczekuje. Jest Przyjacielem, który mieszka w naszym wnętrzu i pragnie, abyśmy zamieszkali tam razem z Nim. To pierwszy i podstawowy warunek, aby On mógł nam coś powiedzieć o sobie, o swojej miłości do nas i czegoś nas nauczyć.
Czy macie świadomość, że ponad 97% chrześcijan wyobraża sobie Boga jako kogoś będącego na zewnątrz i tam Go szuka przez całe życie: w rytuałach, w teologii, w modlitwie, która jest często oderwana od życia. I po wielu latach SA zawiedzenia, że nie znaleźli go, mimo, że przemierzyli setki kilometrów pielgrzymując do miejsc świętych, chodząc co niedziele do kościoła. Tymczasem On był cały czas przy nich, ale im zabrakło wyobraźni (a może wiary) w to, że Bóg może być obecny w ich wnętrzu. Religijność bez wiary jest pusta.
Poznać nasze prawdziwe „ja” możemy jedynie wówczas, gdy nawiążemy kontakt z Bogiem mieszkającym w nas, gdyż nasze prawdziwe „ja” to ja, które mieszka w stwórczej miłości Boga i z niej wyrasta. Największym odkryciem naszego życia jest to, gdy uświadamiamy sobie, że jesteśmy zrodzenia z miłości. Więcej, że jesteśmy pełni miłości, gdyż ona podtrzymuje nasze życie. Prawda o nas jest taka, że jesteśmy miłością. Nie musimy na nią zasługiwać. Po prostu jesteśmy w nią nieustannie zanurzeni. A fakt, że tego nie zauważamy i że ciągle szukamy jej po omacku jest naszą iluzją, z której Chrystus przyszedł nas wyzwolić.
Nie troszczmy się więc o to, co myślą o nas inni. Powinno nam wystarczyć, to co myśli o nas Bóg. A dla niego każdy z nas jest ważny. Wszystko jest wasze, wy zaś Chrystusa a Chrystus – Boga [1 Kor 3,22-23]. I dlatego nie ma takiej rzeczy, której nie możemy dokonać, bo wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia [Flp 4,13] i nie ma takiej rzeczy, której nie możemy zdobyć, bo Chrystus obiecuje: Proście, a będzie wam dane [Mt 7,7]
Celem naszego duchowego dojrzewania jest zatem poznać nasze prawdziwe „ja”, gdyż dzięki temu odkryjemy jak bardzo jesteśmy piękni (niezależnie od tego jak inni na nas patrzą), jak bardzo jesteśmy bogaci (niezależnie od tego, co posiadamy) i jak bardzo jesteśmy kochani (miłością bezwarunkową, na którą nie musimy zasługiwać).
Ale jak wrócić do naszego prawdziwego „ja”?
Otóż uczy nas tego św. Jan Kasjan. Mnich z IV wieku, który jako młody człowiek wywodzący się z zamożnego rodu ze Scytii wyruszył na Wschód. Wiele podróżował po terenach Azji Mniejszej i Syrii a następnie osiadł w klasztorze w pobliżu Betlejem. Nie znalazł tam jednak tego, czego szukał. Podjął zatem na nowo swoja podróż, która zawiodła go do Egiptu, gdzie spotkał legendarnych Ojców Pustyni a wśród nich jednego, który cieszył się największym autorytetem abbę Izaaka. Jan i jego towarzysz podroży Germanu poprosili abbę Izaaka, aby nauczył ich prawdziwej modlitwy. Abba Izaak opowiedział im o swoim doświadczeniu Boga obecnego w jego wnętrzu, o życiu w Jego Bliskości i życiu zanurzonym w Jego miłość, które staje się źródłem wewnętrznej radości.
To piękna – powiedział Germanu – ale jak doświadczyć Boga żywego, który mieszka w nas i sprawia, że życie, niczym woda ze źródła, wypływa z naszego wnętrza – z głębi naszego prawdziwego „ja”?
Wówczas abba Izaak miał przekazać im to czego nauczył się od swojego mistrza, szczegółowo objaśniając im, w jaki sposób można wejść w przestrzeń swojego serca i stanąć w obecności Boga.
Jan Kasjan już nie wrócił do swojego dawnego klasztoru. Powędrował natomiast do Konstantynopola, gdzie przyjął święcenia i ruszył dalej na Zachód, by dzielić się swoja mądrością. W Marsylii założył dwa klasztory (jeden żeński, drugi męski) a następnie spisał to, czego nauczył się od wielkich mistrzów duchowych Wschodu. Tak powstała między innymi Druga konferencja z abbą Izaakiem, będąca praktycznym wprowadzeniem do medytacji chrześcijańskiej, która dzisiaj nazywa się niejednokrotnie modlitwa głębi i która jest najbardziej chrześcijańską forma medytacji praktykowaną w wielu klasztorach monastycznych, zanim innej formy medytacji zaczął nauczać św. Ignacy Loyola. Ta nowa forma medytacji, przekształconej w lectio divina wydawała się bardziej odpowiadać racjonalnemu umysłowi zachodniego człowieka, na rzecz której medytacja nauczana przez Jan Kasjana zeszła na plan dalszy.
Jednak w 1971 roku papież Paweł VI zwrócił się do przełożonych zakonów monastycznych, z prośbą, aby pomogli Kościołowi na Zachodzie ponownie odkryć starożytną metodę modlitwy i która pomogłaby wiernym szukać oparcia w prawdzie, miłości i mocy Boga, a zatem wyłącznie tam, gdzie można znaleźć i pełnię i spełnienie.
Jednym z mnichów, którzy uczyli tej formy modlitwy był o. John Main. Odnalazł ją jako zachowaną w zakonie benedyktyńskim świętą tradycję, choć niemalże już utraconą. Reguła św. Benedykta wywodzi swą naukę o modlitwie właśnie od Kasjana. Dwie konferencje abby Izaaka o Modlitwie należą do klasyki całej teorii medytacji. Do tego właśnie „dokopał” się ojciec John w swoim klasztorze w Londynie na Ealingu. Do modlitwy, którą oni nazywali „czystą modlitwą”, bez słów i myśli - oto klejnot odnaleziony ponownie przez ojca Johna. Ale modlitwą tą posługiwali się również cystersi i trapiści, czego dowód odnajdujemy w nauczaniu o. Louisa (Thomasa Merona) w jego książce Kierownictwo duchowe i medytacja – powołując się na to samo źródło co o. John.
A oto starochrześcijańska metoda medytacji, której abba Izaak nauczył Jana Kasjana:
Usiądź, odpręż się i wycisz.
Z wiarą i miłością zwróć się do Boga, który mieszka w głębi twojego „ja”. Wybierz jakieś słowo miłości, którego cicha obecność pomoże ci wytrwać w miłosnym skupieniu. Ilekroć coś cię rozproszy, użyj swego słowa – modlitwy, aby wrócić do Pana. Na zakończenie pozwól aby słowa Modlitwy Pańskiej albo jakiejś innej modlitwy same rozbrzmiały w twoim wnętrzu.
Dla wielu ludzi taka modlitwa stanowi jakiś problem, bo modlitwa znaczy dla nich słowa i myśli. Mówimy „Ojcze Nasz” i myślimy o Bogu. Wszystko to jest konieczne na początku drogi modlitwy, ale żeby doświadczyć głębi prawdziwej modlitwy – jak pisze św. Jan od Krzyża – trzeba z czasem odważyć się zrobić krok poza słowa.
Sztuka modlitwy, której nauczał św. Jan Kasjan polega na ciągłym powtarzaniu świętego słowa lub wersu z Biblii. Efektem tego powtarzania jest „ześrodkowanie” osoby modlącej się, zjednoczenie wszystkich jej zdolności i skupienie ich na obecności Boga w niej.
Ojciec John wybrał na mantrę aramejskie słowo maranatha, ale nie oznacza to, że właśnie tym słowem musimy się wszyscy posługiwać. Chodzi o to, abyśmy odnaleźli własne słowo, najbliższe naszemu sercu, z który się najbardziej utożsamiamy.
Nie ma jednak żadnych wątpliwości co do tego, że słowo Maranatha zawiera w sobie szczególną jakość, bo zanurza nas ono w atmosferę pierwszego Kościoła, dal którego wezwanie to było codzienną modlitwą. Powtarzając je sięgamy zatem do korzeni naszej religii, do języka jakim posługiwał się Jezus.
Jednym z największych wglądów nowoczesnej biblistyki, jest odkrycie, że życie Jezusa było skupione i wypływało z Jego doświadczenia zjednoczenia z Abba. Tak nazywał Boga. Słowo to oznacza „Ojca”, ale ma w sobie wielki ładunek bliskości, coś takiego, gdy mówimy dzisiaj „tatusiu”. Ab-ba brzmi jak wołanie dziecka. Podczas gdy Jezus miał ten intymny związek z Bogiem Ojcem, to Żydzi Starego Testamentu widzieli Boga jako kogoś zupełnie przeciwnego. Yahweh był Bogiem nieba, a ich cześć i poszanowanie Go tak wielkie, że nawet nie wymawiali Jego imienia. Adonai lub Pan, były imionami zastępczymi na Yahweh. Tak wielki panował strach przed Jego sądem i karą, że Prawo musiało być wypełnione bez względu na koszta i z największą skrupulatnością. Jezus przeciął bezpośrednio to rozumienie Boga i przeszedł do najintymniejszego zjednoczenia ze swoim Abbą, swoim Ojcem.
Można śmiało powiedzieć, że Abba to była mantra Jezusa. Bo żył On w całkowitym z Nim związku. Wszystko co robił, czym był i czego nauczał czerpało i opierało się na tym jednym słowie. Tak więc patrząc, nasza tradycja mantry pośrednio wywodzi się od samego Jezusa.
Oczywiście czym innym jest rozprawianie teoretyczne o Medytacji Chrześcijańskiej, a czym innym jej doświadczanie. Doświadczenia nie da się w pełni przekazać, chociaż osobista relacja jest w stanie oddać jakąś część tego oryginalnego przeżycia.
Dlatego warto się nim dzielić. Do czego wszystkich czytających ten blog zapraszam. Ja też się dopiero uczę!
Komentarze
Prześlij komentarz