Być z ludźmi...

Dwa dni mnie tu nie było, a co poniektórzy zaczynają się niepokoić. No cóż, w świecie samotników czy jak kto woli singli oraz panoszącego się indywidualizmu i egoizmu to raczej dobry znak. Gdy chodzę po tzw. "kolędzie" ciągle spotykam się z tym, że ludzie mieszkający obok siebie od lat nic o sobie nie wiedzą. Każdy ma swoje życie i obwarowany różnymi sposobami broni do niego dostępu. W poprzednim pokoleniu wydaje się, że było to nie inaczej. Nie tylko dlatego, że na każdej klatce żył ktoś, kto życzliwe donosił na sąsiadów odpowiednim służbom, ale także dlatego, że chyba otwartość była większa. Na przykład w kamienicy, w której mieszkałem do piętnastego roku życia na warszawskim Grochowie wszyscy znali się do tego stopnia, że do kilku sąsiadek mówiłem per "ciociu" zaś do sąsiadów "wujku", choć nie było w naszych żyłach ani kropli wspólnej krwi. Gdy nie wzięło się klucza do domu szło się wówczas do rzeczonej "cioci" i nie tylko spędzało się tam długie godziny, ale jeszcze dostało się jeść. Wydaje się, że tamte czasy bezpowrotnie mięły i przypominają mi jeszcze o nich starsi ludzi żyjący od wielu, wielu lat na tej samej klatce schodowej, którzy ratują honor dobrosąsiedzkich stosunków. Choć to nie największy problem, który spotykam odwiedzając moich parafian. Bywają sprawy dużo większe i bardziej bolesne, jak choćby samotna kobieta, którą odwiedzałem zaledwie wczoraj i która nie ma kontaktu nie tylko z sąsiadami, obojętnymi na jej los, bo to staruszka, która ledwie się porusza po domu, ale również ze swoją córką, która klika lat temu wyprowadziła się od niej do Wielkiej Brytanii i od tej pory nie dała nawet znaku życia. Tak bardzo bolesne było dla mnie wyznanie tej kobiety, która mówi: "Proszę księdza, tak naprawdę modlę się każdego dnia o śmierć, bo po co i dla kogo tu żyć, skoro własne dziecko zapomniało, że ma matkę. Pamiętała, dopóki miałam trochę pieniędzy ale teraz niewiele mam i stałam się niepotrzebna". Nawet nie sposób po ludzku znaleźć jakiekolwiek słowa pocieszenia i otuchy w takim przypadku. Pozostaje milczeć, gdyż jakiekolwiek słowa wydają się tutaj niewystarczające i niestosowne.


Oczywiście na blogu nie milczałem z tego powodu ani z żądnych innych głębszych motywacji, ale z czystego lenistwa, choć może szczególnie w Adwencie trochę owego milczenia by się przydało, żeby nie przegadać Tajemnicy Boga przechodzącego przez nasze życie. Tajemnicy, nad którą można się jedynie zadumać i zachwycić. 


Ktoś mnie zapytał wczoraj: "Czy lubi ksiądz swojego bloga?" Przyznam, że musiałem się chwilę zastanowić, nim odpowiedziałem. Pewnie w pierwszym odruchu chciało by się powiedzieć "tak", ale myślę, że dobrze nie przejść nad owym "tak" do porządku dziennego lecz zadać inne pytanie: "jeśli tak, to dlaczego"? I tutaj odpowiedź wydaje mi się oczywista: ze względu na innych, z którymi mogę się spotkać przez to słowo i dla których mogę pisać. To tak jak z sensem kapłaństwa. Ono ma sens właśnie ze względu na tych, którym służy. I bywają czasem takie dni, że jest się zmęczonym, że po całym dniu lub kilku dniach siedzenia w konfesjonale pada się na przysłowiowy pysk, to jednak jeszcze nigdy - dzięki Bogu -  przez ponad czternaście lat mojego kapłaństwa nie doświadczyłem sytuacji, która nie pozwoliła by mi odkrywać wielkiej radości z tego bycia dla innych. I wydaje się nawet, że można odnaleźć tutaj pewną zasadę: im większe zmęczenie, które wyrasta z bycia dla innych, tym większa radość, którą Pan Bóg wlewa w serce księdza. A przecież i tak wszystko jest łaską: i zmęczenie, i siły do pracy, i radość z niej wypływająca i człowiek, który staje się w tej całej pracy największym darem. A zatem bycie tu to także dar, może bardziej dla mnie samego niż dla innych, którzy będą to czytać. Zatem za wszystkich Was, którzy tu wstępujecie mówię: DZIĘKUJĘ! I nieustannie noszę Was w moim sercu i w modlitwie.

Naturalnie wolę osobiste spotkania z drugim człowiekiem, niż te wirtualne, co staram się z pasją realizować, jak tylko mogę. To między innymi powód, dla którego nie napisałem nic wczoraj, bo spędziłem czas na miłej imprezie z okazji "nastych" urodzin pewnej uroczej osoby w jeszcze bardziej uroczym towarzystwie. A gdy wróciłem do domu musiałem dokonać życiowego wyboru: modlitwa lub wpis na blogu. Nie mając za wiele dylematów wybrałem tę pierwszą, ze względu na to, że przyjemniejsza, łatwiejsza i co nie ulega wątpliwości bardziej owocna duchowo. 

A co do imprez w Adwencie, bo może ktoś poczuł się zgorszony, to śpieszę donieść, że czas Adwentu zawsze dla mnie był radosnym czasem oczekiwania i jako taki zawsze go przeżywałem. Jakoś trudno zawsze było mi połączyć Adwent z aktami postu, czy jakichś szczególnych wyrzeczeń. Owszem to także czas, który zaprasza do nawrócenia, ale czyż nawrócenie nie jest przede wszystkim powodem do radości. Bo skoro większa radość będzie w niebie z jednego grzesznika, który się nawraca, to jakże nie przeżywać tej radości w sercu i w ciele. Podkreślam również tę radość w ciele! Podstawą do niej jest również to, ku czemu prowadzi Adwent i czego wyraz daje dzisiejsza liturgia Słowa tak mocno podkreślająca narodzenie się Boga w ludzkim ciele. Dzisiejsze czytania ukazują prawdę, iż przychodzący na ziemię Bóg przyjął ludzką naturę i ciało z Dziewicy Maryi, przez co nie przestając być Bogiem stał się również człowiekiem i jest przez to blisko każdej i każdego. 



Od tej chwili nasze ludzkie ciało, które stało się “nośnikiem” grzechu staje się również miejscem spotkania Boga i człowieka i "narzędziem” zbawienia. Nadchodzące święta są zatem afirmacją dzieła stworzenia – są potwierdzeniem tego, że jakość moralna czynów, a zatem i oceny przez Boga, zależy przede wszystkim od naszej odpowiedzi na wezwanie Boże do wiecznej miłości. Ciało jest dobre! – oto przesłanie na Bożego Narodzenia. Należy sprzeciwić się dualizmowi, który oddzielał i oddalał ciało od ducha, i powtórzyć: Nasze ciało będzie narzędziem zbawienia!, jeśli to, co się w nim dokonuje wyrażać będzie naszą miłość i nasz szacunek do życia swojego i innych. Nawet jeśli będzie to zabawa.

Owszem jest również w przeżywaniu naszego duchowego pielgrzymowania czas na pokutę, na ascezę etc. ale chodzi mi o to, by wyraźnie oddzielić charakter Adwentu od charakteru Wielkiego Postu nie tylko dlatego, że poprzedzają różnego rodzaju święta, ale również przez fakt, że niosą w sobie zupełnie inną treść. I to winno być widoczne również w naszym życiu i na naszych twarzach. Osobiście uważam, że my - polscy chrześcijanie i tak jesteśmy dosyć smutnymi chrześcijanami, więc apeluję o to, by Adwent stawał się widocznym czasem radości!
Zastrzegam, że można się ze mną się nie zgadzać! Można nawet wyrażać swoją krytykę na blogu (obiecuję, że jej nie usunę), choć moje podejście do Adwentu pewnie trudno będzie zmienić. Dla mnie Adwent to Radość, Radość i jeszcze raz Radość! Przecież Pan jest blisko!


Ostatnie dni Adwentu także pragnę przeżyć w radości dzielenia się z innymi słowem i pozwolić sobie na zarażenie się od innych tą radością jeszcze mocniej. Będę bowiem przez trzy dni towarzyszył sporej grupie osób, które z Polski zjechały się, aby przeżywać swoje rekolekcje, a które na co dzień zaangażowane są w diakonie Caritas. Dla nich ostatnie tygodnie były czasem szczególnego wysiłku, myślę zatem, że te trzy dni staną się chwilą zasłużonego duchowego wytchnienia w obecności Pana. Nie mam wątpliwości, że owo wytchnienie będzie pełne radości, bo czyż można znaleźć większą radość niż tę, która rodzi się z dawania. A przecież radosnego dawcę miłuje Bóg! Zatem nie mam wątpliwości, że będą to rekolekcje przeżyte nie tylko w radości, ale i w miłości. Mam nadzieję, że znajdę czas by podzielić się tym doświadczeniem również tutaj.

Dobra, to ja się już nagadałem, zatem na koniec pozwólmy tradycyjnie i adwentowo zabrać głos Mertonowi.

W byciu ze sobą nie chodzi o to, żeby uciekać od wszystkich na świecie. To nie ma żadnego sensu. Nie trzeba uciekać od ludzi ani  uciekać do ludzi. Bycie samemu to tylko inna forma bycia z ludźmi. Kwestia fizycznej obecności na ogół jest właściwie nieistotna. Albo jesteś z ludźmi, albo nie jesteś. Fizyczna obecność nie czyni większej różnicy, bo jesteśmy zjednoczeni w Duchu Świętym. Tak właśnie będzie w niebie. W niebie jest prawdziwe wspólne życie bez tych wszystkich bzdur. Nie martwmy się o naszą tożsamość, o naszą indywidualność i te wszystkie sprawy.
(„Źródła kontemplacji”)


Takiego słowa trzeba mi było dzisiaj!  Nieważne bowiem czy jesteśmy sami, czy też jest obok nas ktoś inny. Jeśli przeżywamy nasze życie w zjednoczeniu z Duchem Świętym, to bez względu na to gdzie jesteśmy i czy w danej chwili jest przy nas koś obecny czy nie NIGDY NIE JESTEŚMY SAMI!!!


W tej chwili czuję się tak blisko każdej i każdego z Was i dziękuję Wam za tę bliskość i za obecność w moim życiu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czujność to dynamiczne, wzajemne oddziaływanie serca i zmysłów

Przyjść do Jezusa

Terapeutyczny wymiar medytacji