Wspomnienie o Janie



Są chwile 
Kiedy tęsknisz za starym przyjacielem
Czy to w głębokich górach
Czy w małej cichej kaplicy
W mojej głowie
Też kryją się wspomnienia.



W tych szczególnych dniach żałoby po śmierci niezwykłego człowieka jakim  był Ojciec Jan Bereza czuję się w obowiązku napisać kilka słów wspomnień, które niech będą włączeniem się w to czuwanie pełne pamięci jakie łączy w tych dniach wszystkich, dla których Ojciec Jan był szczególnym darem do Boga.
Pierwszy raz miałem okazje spotkać go jeszcze jako alumn warszawskiego seminarium w klasztorze benedyktynów opactwa Ealing w Londynie. Było to jedynie przelotne spotkanie, choć słyszałem już o tym lubińskim mnichu wcześniej w Krakowie.  Nie sądziłem wówczas, że po kilku latach będę mógł o tym mnichu mówić jak o swoim przyjacielu i towarzyszu duchowej drogi. Wcześniej jako student byłem już mocno związany z duchowością św. Benedykta a to za sprawą moich studiów, które odbywałem w królewskim  Krakowie i bliskim związkiem z klasztorem oo. benedyktynów w Tyńcu. Tam często spędzałem mój wolny czas i spotykałem niezwykłych ludzi, takich jak chociażby nie żyjący już o. Adam Kozłowski - mnich tyniecki, mój duchowy przewodnik i późniejszy opat tego klasztoru. Nie mam wątpliwości, że wpływ tego miejsca jak i mieszkających tam zakonników odcisnął trwałe piętno na moim życiu i powołaniu. Przez jakiś czas nawet myślałem, czy właśnie tam nie rozpocząć mojej drogi ku kapłaństwu. Jednak Bóg pewnie chciał inaczej. Mimo to moja więź z benedyktynami nie tylko nie została przerwana, ale umocniła się jeszcze bardziej. Kiedy tylko miałem okazję lubiłem podróżując po Europie odwiedzać klasztory benedyktyńskie i oddychać ich niezwykłą duchową atmosferą.



W czasach moich studiów seminaryjnych miałem wciąż duży kontakt z opactwem tynieckim z jednej strony za sprawą przyjaźni ze wspomnianym już ojcem Adamem a także za sprawą mojego ojca duchownego, który bardzo cenił rolę innych duchowości niż tej, która sam nam proponował. Trzecim powodem był ruch Focolari, do którego dołączyłem i w którym dużą role odgrywał inny benedyktyński mnich, który miał wielki wpływ na moje życie i powołanie - o. Ludwik Mycielski.



Ojca Jana spotykałem jeszcze kilkakrotnie podczas moich studiów seminaryjnych a to w Warszawie a to w Krakowie, mając okazję kilka razy porozmawiać z nim. Raz były to zwykle przyziemne tematy ukazujące bardzo ludzkie oblicze współczesnego mnicha (tak bardzo przypominające mi innego ulubionego mnicha Thomasa Mertona, w którym się w tamtych czasach namiętnie rozczytywałem), otwartego i przyjaznego wobec innych. Innym razem były to bardzo głębokie i ciekawe rozmowy dotykające spraw życia duchowego a także religii Wschodu, które miałem okazje studiować w ramach religiologii i w których o. Jan okazał się być ekspertem czerpiącym z własnego doświadczenia, mającym nietypowe spojrzenie na wiele rożnych spraw - zupełnie inne niż te, z którymi się dotąd spotykałem u wykładowców.



Podczas jednego z takich spotkań rozmowa zeszła na doświadczenie medytacji, które nie było mi całkiem obce, gdyż zetknąłem się wiele lat wcześniej z jej wschodnim obliczem za sprawą pewnego hinduskiego guru Maharaj Ji, który także w Polsce (a między innymi w moim ciotecznym bracie) znalazł swoich zwolenników. To właśnie on ukazał mi piękno duchowego doświadczenia związanego z medytacją. To, co ujęło mnie w ojcu Janie, to fakt, że do tego doświadczenia - przecie zupełnie niekatolickiego - odniósł się z wielkim zrozumieniem i akceptacją. Potem przyszedł czas na dzielenie się wspólnym doświadczeniem medytacji, przy czym moje było nieporównywalnie skromniejsze, więc moglem jedynie słuchać go tak jak uczeń słucha nauczyciela. Owocem tych rozmów było pierwsze zaproszenie mnie do Lubinia, gdzie o. Jan prowadził szkołę medytacji chrześcijańskiej. Był to rok 1998. I tak się zaczęło...


Przez kolejne lata bywałem w Lubiniu tak często jak tylko mogłem. Niestety najczęściej źle się to dla mnie kończyło, bo zamiast nieco odetchnąć Jan zwykle zasypywał mnie dziesiątkami książek, które czytałem po nocach po to, aby później móc z nim na ich temat dyskutować. To były niezwykłe, często nocne rozmowy, choć niejednokrotnie potem powieki musiałem podpierać zapałkami. Zdarzało mi się także spotykać z o. Janem gdy bywał w Warszawie. Niestety musiałem wówczas dzielić moje serce między Lubiniem a Tyńcem, gdzie przygotowywałem się do oblacji benedyktyńskiej. Pamiętam, że razem z Janem cieszyliśmy się moim wstąpieniem do grona oblatów, przez co została zadzierzgnięta jeszcze głębsza duchowa więź. Kolejne lata przyniosły pogłębienie tej niezwykłej przyjaźni i współpracy na różnych polach. Kilkakrotnie o. Jan pomagał mi w mojej pracy duszpasterskiej a konkretnie wyciągając rękę do osób, które spotkałem współpracując z Karanem lub Centrum Informacji ds. Sekt. Nie wszyscy wiedzą bowiem jak wielu osobom o. Jan pomógł, by po wieloletnim zabłąkaniu się gdzieś na manowce życia duchowego, najczęściej za sprawą sekt o wschodnim rodowodzie na nowo odnaleźć się w duchowości i wierze chrześcijańskiej właśnie za sprawą medytacji jakiej nauczał. On sam zwykł mawiać: "Wiem, że czasami trzeba chodzić nieznanymi ścieżkami, aby powrócić do Boga, który jest człowiekiem. Dziś wiem, że aby powrócić trzeba stać się innym, bardziej prawdziwym".

Począwszy od 2000 roku dane nam  było spotykać się dość regularnie na innej jeszcze płaszczyźnie. Obaj zostaliśmy zaproszeni do współpracy w Komitecie Episkopatu Polski ds. Dialogu z Religiami Niechrześcijańskimi.



To kolejna ciekawa wymiana doświadczeń w dziedzinie religii nie tylko katolickiej. To co zaczynało się podczas spotkania w sali Sekretariatu Episkopatu Polski kończyło się zazwyczaj spotkaniem przy piwie i muzyce u mnie lub w jednym z warszawskich klubów, który prowadzi nasz serdeczny przyjaciel, z którym Jan był jeszcze związany za czasów studiów w Warszawie prowadząc wraz z przyjaciółmi inny klub muzyczny. Świat muzyki i warszawskich klubów muzycznych, to kolejny świat w który wprowadził mnie Jan, bo mimo iż jestem warszawiakiem przed spotkaniem Jana, nie bywałem zbyt często w klubach muzycznych zwłaszcza tych rockowych, czy jazzowych, choć jeśli już to jazz był mi znacznie bliższy.
Nie sposób oczywiście w tym krótkim wspomnieniu wymienić wszystkich ludzi, jakich spotkałem za sprawą o. Jana Berezy bądź to w Lubiniu podczas sesji medytacyjnych, bądź to podczas wspólnych spotkań w Warszawie. W tym okresie dane nam było jeszcze dwukrotnie być razem w klasztorze benedyktynów w londyńskim Ealingu. Tam także po raz pierwszy spotkałem dzięki Janowi ojca Laurence Freemana - duchowego spadkobiercę i ucznia o. Johna Maina.


Ostatni raz spotkałem Jana w listopadzie a potem w grudniu ubiegłego roku. Mieliśmy okazję odwiedzić naszych starych znajomych, zjeść razem kolację, wypić piwo. A potem odprowadziłem Jana na dworzec.
Potem były jeszcze dwie okazje do rozmowy telefonicznej i kontaktu mailowego, gdy Jan poprosił mnie o spotkanie i pomoc jednej osobie, która miała przyjechać do Warszawy.

Oczywiście wiedziałem, że Jan był poważnie chory, choć również w doświadczeniu choroby pozostanie dla mnie świadkiem wielkości człowieka dźwigającego krzyż i pozostającego sobą bez udawania, z wielką umiejętnością przyznawania się do swojej słabości i niezwykłą zdolnością życia chwilą obecną i radowania się jej darem.



Wiadomość o śmierci Jana zastała mnie w niedzielę 20 lutego wieczorem na londyńskim Ealingu. Można powiedzieć po ludzku sądząc, że pewna droga dobiegła końca, zataczając niezwykły krąg zdarzeń. Ja jednak jestem przekonany, że prawdziwe życie dla Jana dopiero się rozpoczęło...

Z okazji 25-lecia życia monastycznego o. Jan napisał: "Dziś wiem, że niekiedy musimy przejść przez wielką burzę i ciemność, aby zobaczyć, kim jesteśmy naprawdę. Dziś wiem, że musimy czasem dotknąć bram piekła, aby dojść do nieba".

Dla mnie te blisko dwadzieścia lat znajomości z Janem to niezwykły dar i tajemnica. To tajemnica drogi którą podążamy i na której każdego dnia Pan Bóg stawia przed nami ludzi, którzy są niezwykłym darem. Tylko czy potrafimy ten dar w porę dostrzec...

Oczywiście to żal, gdy Przyjaciel odchodzi. Janie, ciesz się wiecznością.



W odrapanej celi
Zestarzałem się i życiem zmęczyłem
Chłód tej zimy jest najgorszy
Z tych co przenikają moje ciało
Ospale przełykam zieloną herbatę
Aż mroźna noc się skończy
Czy doczekam nadejścia wiosny
Bez sił na to by zatrzymać myśli
Nawet medytowanie nie pomaga
Do robienia nie zostało mi nic
Prócz pisania o zmarłych przyjaciołach

Komentarze

  1. Dopiero na poczatku 2012 r. dowiedzialem sie o smierci o.Jana. Nie zdazylem go poznac osobiscie - wielka szkoda. Dzieki za wszystko o.Janie.
    Rohatsu.


    http://www.youtube.com/user/rohatsu/featured

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Czujność to dynamiczne, wzajemne oddziaływanie serca i zmysłów

Terapeutyczny wymiar medytacji

W obronie serca