Będziecie sądzeni z miłości!

Pozwólcie, że pozostanę jeszcze przez chwilę w nurcie miłości...


Dobiega końca ostatnia niedziela roku liturgicznego. Coś się skończy, coś się zaczyna...
Zanim jednak rozpoczniemy za tydzień Adwent - jak już niejednokrotnie wspomniałem mój ulubiony okres w ciągu roku, bo pomimo wielości pracy jego charakter pozwala nam - używając języka Mertona - celować nie ku wyżynom lecz ku głębinom...
Mam nadzieję, że uda nam się także uczynić coś w tym kierunku. Przeszło mi dzisiaj przez myśl, że może udałoby się w Adwencie na łamach bloga zamieścić coś w rodzaju rozważań rekolekcyjnych. Oczywiście na kanwie mojego ulubionego pisarza i duchowego guru Thomasa Mertona. A przy okazji polecam serdecznie jego nowa i niezwykłą książkę, której zawartość po raz pierwszy pojawia się w języku polskim:

 "Życie w listach" to ponad 400-stronicowy wybór korespondencji z przyjaciółmi Mertona. A przypomnę, że miał wśród nich niezwykłe postacie, wśród których są tacy jak Jan papież XXIII, Karl Rahner, Erich Fromm czy Czesław Miłosz.  Myślę, że to niezwykła lektura na czas Adwentu, odsłaniająca nam Mertona, w którym do końca życia mnich siłował się z literatem, choć jego wybór był tak naprawdę zdecydowany: "Chcę być zapomnianym i nieznanym świętym, ukrytym jedynie w Bogu" - pisał.


Póki co jednak zanim rozpoczniemy Adwent, chciałbym się na chwile jeszcze zatrzymać nad tematyka dzisiejszej niedzieli.



„Zagubioną odszukam, zabłąkaną sprowadzę z powrotem, skaleczoną opatrzę...”. Bóg jest dobrym pasterzem, to znaczy zatroskanym ojcem, który opiekuje się swoimi dziećmi. Ojcostwo możemy rozumieć jako bliskość bycia z najbliższymi i troskę o nich. Każdy z nas nosi w sobie pewien obraz Boga. Trzeba, byśmy skonfrontowali nasz prywatny wizerunek Boga z tym, jaki ukazuje nam Biblia. Bóg sam mówi o sobie, sam się nam „przedstawia”.
To niezmiernie ważne, byśmy nie nosili w sobie Jego fałszywego obrazu, byśmy nie budowali naszego życia religijnego, duchowego, a także życia społecznego, wspólnotowego na fundamencie fałszywym. Tu jest źródło wielu naszych frustracji, a także lęków religijnych. Zapytajmy samych siebie: jaki jest obraz Boga, w którego wierzę, jaki obraz Boga w sobie pielęgnuję? Może uczciwa odpowiedź wyprowadzi nas z owego zafałszowania albo z codziennego „ciepełka” i pseudospokoju? To będzie trochę a może i bardzo bolało, ale naszym zadaniem jest stałe demaskowanie fałszywych bogów i fałszywych religii, które sami sobie zresztą nieraz fundujemy.
Prorocy, tak jak dziś Ezechiel, wyprowadzali ludzi z ich zastałych sposobów patrzenia i myślenia. Dla nas też wiara musi stać się przekonującą odpowiedzią na żywe problemy, przed którymi stajemy każdego dnia. Tylko wtedy ma sens. Tylko wtedy możemy powiedzieć, że jest żywa.
Dzisiejsza Ewangelia przynosi kolejne pouczenie na temat tego, w jaki sposób Bóg patrzy na nasze życie. Jak nas będzie sądził? Odpowiedź zawarta w dzisiejszym tekście ma dla nas fundamentalne znaczenie. Chodzi o końcowy bilans wszystkich istnień: Sąd ostateczny. Jak Bóg postąpi wobec tego olbrzymiego ludzkiego kramu? Czy jak komputer będzie w nieskończoność analizował te wszystkie epopeje, dramaty, powieści? Czy będzie przeprowadzał długie procesy, aby rozważyć wszystkie za i przeciw? Jezus mówi o czymś zupełnie innym i być może zaskoczeni będziemy szybkością dokonania podziału, jednoznacznością motywów wyroku i prostotą orzeczenia: "Byłem głodny, dałeś mi jeść, wejdź do radości".
Spójrzmy najpierw na kontekst sceny: jest to ostatnie nauczanie Jezusa i Jego ostatnia próba postawienia nas wobec tego, co najistotniejsze. Ileż razy zwracał uwagę na niebezpieczeństwo bycia człowiekiem niezdecydowanym, w wyobraźni rozkoszującym się pięknymi czynami, których dokona... i których ostatecznie nie dokonuje.
Jezus zna naszą skłonność do unikania konkretnych wymagań miłości i uciekania w długie dysputy i piękne ideały. Jak często potrafimy pięknie mówić o miłości, o szukaniu Chrystusa: "Wystarczy kochać... Żyć miłością... Jak spotkać Boga w naszych braciach... Jak dostrzec Chrystusa w najuboższych...". Świetnie, doskonale. Gorzej, gdy przychodzi to zrealizować w czynie.  Ale przyjdzie dzień, kiedy nadzy, bez okrycia słów, staniemy wobec naszych czynów i będziemy musieli odpowiedzieć na konkretne pytanie: >>Czy uczyniłeś coś, czy nie, kiedy człowiek albo jakaś społeczność potrzebowali twojej pomocy?<< Oto linia podziału między błogosławionymi i przeklętymi, oto prawdziwy ciężar ludzkiego życia i jego sąd na wieczność…
Ty chwytałeś każdą okazję, żeby pomóc: wejdź do królestwa... A ty uchylałeś się od czynów: więc odejdź ode Mnie.
- Ależ Panie, ja naprawdę chciałem Ciebie spotkać, żyć z Tobą, żyć Tobą.
- Co uczyniłeś dla moich braci?
- Przysięgam Ci, że gdybym wiedział, że...
- Ale co uczyniłeś?
Ilekroć marzymy o tym, żeby spotkać Jezusa, przed naszymi oczyma powinny rozbłysnąć, niczym świetlna reklama, słowa Mateusza 25,40, na których rozgrywa się nasze życie: "Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili".
Wspaniałość opisu tego Sądu powinna nam uświadomić wartość najmniejszego nawet gestu miłości. Będziemy sądzeni z miłości! Na końcu liczyć się będzie tylko jedno: to, co naprawdę uczyniliśmy, aby przyjść z pomocą ludzkiemu nieszczęściu. Klasyczną listę przedstawioną przez Jezusa można oczywiście wydłużać tak długo, dopóki pozwoli nam na to wyobraźnia miłości: >>Byłem analfabetą, a nauczyłeś mnie czytać... Byłem niepełnosprawny, a ty jako architekt pomyślałeś o dostępnych dla mnie pomieszczeniach... Byłem uchodźcą, a ty mnie przyjąłeś...<<
To są jedyne drogi, na których możemy spotkać Chrystusa Króla. Jego Królestwo jest światem ludzi potrzebujących miłości i ludzi miłość niosących. Tylko żyjąc miłością możemy urzeczywistniać Jego królestwo…

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czujność to dynamiczne, wzajemne oddziaływanie serca i zmysłów

Przyjść do Jezusa

Terapeutyczny wymiar medytacji