Ambicja a medytacja
Dzisiejsza Ewangelia wymagając od nas ducha służby stawia nam wysoko poprzeczkę. Zresztą gdyby tylko tego domagał się Chrystus od nas, swoich uczniów, to pół biedy, lecz kiedy wprowadza wręcz rewolucyjną zasadę:, która kompletnie kłoci się ze współczesnym sposobem myślenia, to burzy nasz święty spokój. Zresztą Jezus celuje w burzeniu owego świętego spokoju, jaki chcielibyśmy sobie zapewnić nawet za cenę majstrowania przy wymaganiach Ewangelii. I dobrze, że to robi. Jego napominanie, które powtarzamy sobie raz za razem przy okazji wsłuchiwania się w niedzielną Ewangelię a może i częściej jest jak mantra, która chce skruszyć i ukształtować nasze serca i nasz sposób myślenia na nowo, tak jak było to w przypadku Apostołów.
Zresztą dzisiejsza Ewangelia pozwala nam zajrzeć w życie prywatne
apostołów, których Jezus stara się ukształtować. Można powiedzieć, że odkrywa przed nami jedną z rozmów i zdarzeń, które są czymś na kształt ich nowicjatu.
Słyszymy, że „pouczał ich”, chciał, wychodząc jak zawsze od konkretnej życiowej sytuacji - w tym wypadku od ich dyskusji - pomóc im
wzrastać.
Niestety! Uczniowie nadal trwają w całkowitym
„niezrozumieniu”. Nie pojmują tego, co im Jezus wyjaśnia.Po pierwsze: Dlatego, że to czego On od nich wymaga jest bardzo trudne? Ale też dlatego, że zajmuje ich coś
innego: problem znaczenia i wyższości: „Kto z nich jest największy?”. Oni już widzieli się ministrami przyszłego
Mesjasza-Króla i to uderzyło im do głowy.
Nie gorszmy się jednak tymi ambicjami
i dyskusją Apostołów, nawet jeśli wydawać się może, że takie postawy powinny być obce najbliższym
współpracownikom i uczniom Jezusa — tego Jezusa, który próbuje pokazać im, jak
trudna jest droga prowadząca do zbawienia. Ta Ewangelia to także zwierciadło dla nas samych. Ona przekonuje nas, że nikt nie jest wolny
od ambicji, nawet ten, kto znajduje się blisko Jezusa.To także przestroga dla nas. Iluż ludzi, początkowo bardzo prostych, upajało się
najmniejszym nawet awansem na „przełożonego”. Moglibyśmy takie przykłady zaczerpnięte z życia mnożyć.
A przecież wydawać się może, że Ewangelia
powinna być skuteczną odtrutką, zwłaszcza dla nas, którzy się w nią wsłuchujemy. A czy tak jest? Każdy z nas może sam sobie spróbować odpowiedzieć na to pytanie...
Ewangelia pokazując nam upodobania Jezusa, ujawnia upodobania Boga. A to oznacza ni mniej ni więcej, że jeśli ja chcę podobać się Bogu muszę się liczyć z jej wymaganiami i z tym, że czy chcę czy nie chcę będę musiał wprowadzać ją w życie.
Nie sposób nie zauważyć, że Jezus brzydzi się trzema
rzeczami: hipokryzją, którą często wyrzucał faryzeuszom; materializmem, którego niewolnikiem łatwo można się stać, tak, że będzie on wyznaczał nam sposób działania, cele a nawet sposób myślenia i ambicją, zwłaszcza tą chorą i przesadzoną, co nie rzadko ma miejsce, gdy przestajemy mierzyć siły na zamiary. Owszem są i dobre rodzaje ambicji, jak chociażby ta Pawłowa, który biegnie do celu jakim jest zbawienie i zrobi wszystko, aby je osiągnąć. Nie zapomina jednak w całym tym biegu, że zarówno siły jak i możliwości realizacji tych ambicji są darem Bożym a nie przejawem egoizmu.[por. 2 Tm]
Chrystus przyszedł,
ażeby służyć — wielokrotnie to powtarza i wymaga tego od swoich uczniów — i ma jasną świadomość, że ambicja
jest „rakiem”, który zżera gotowość do służby. Nie można być zajętym
sobą i jednocześnie troszczyć się o innych — to prosta logika ewangeliczna. A pycha
szczególnie nieubłaganie niszczy to, co chcielibyśmy jeszcze nazwać
ofiarnością.
Zmieszanie tych dwóch
pragnień — służenia i panowania — jest tak zdradliwe, że Jezus reaguje
gwałtownie. Nie
chodzi już o jakąś nieco abstrakcyjną dyskusję; Jezus siada, przywołuje
Dwunastu i wygłasza pamiętną zasadę ewangeliczną, rozdzielającą zdecydowanie
chęć panowania od ofiarności: „Jeśli kto
chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich”.
Chęć
bycia pierwszym nie zostaje potępiona, bynajmniej! Przełożeni są potrzebni. Ale nie mogą zapomnieć,
że bycie przełożonym jest przede wszystkim służbą i odpowiedzialnością! Chrystus stawiając przed nami takie
wymagania przestrzega nas przed jedną z najbardziej niebezpiecznych pokus dla
naszej duszy. Przed pychą, matką wygórowanych ambicji, która
stawiając w centrum nasze „ja” spycha na dalszy plan nie tylko Boga, ale tez
potrzeby innych.
Radykalny
przewrót, który się dokonuje dzięki temu żądaniu, jest tak nieprawdopodobny, że
tylko Jezus mógł uczynić to szaleństwo zasadą: „Być ostatnim”. Na wszelki wypadek, żeby nikt nie
szukał wykrętów, precyzuje: „Ostatnim ze wszystkich,
sługą wszystkich”.
Miałoby się ochotę
powiedzieć tym, którzy chcą iść rzeczywiście drogą Ewangelii, drogą Chrystusa:
„Odwagi!”. Nie jest
łatwo rezygnować z własnych ambicji. Nie jest łatwo służyć i co więcej znajdować radość w tej
służbie. Nie jest łatwo wreszcie „dać
swoje życie” i przeżyć je w duchu służby i to często jeszcze niedocenionej i w dzisiejszych czasach niepopularnej i niedowartościowanej. Lecz tylko godząc się na takie wymagania Ewangelii mamy
szansę stać się najwymowniejszym obrazem Tego, który jest prawdziwie Pierwszym
ale też i Ostatnim, i przed którym czy ktoś chce czy nie chce i tak ostatecznie
będzie musiał zgiąć kolano. Im mniej w naszym życiu gotowości do służby i im więcej chęci panowania i kontroli tym trudniej to kolano zgiąć przed Bogiem zarówno teraz, ale też i przy powtórnym przyjściu Chrystusa.
Miało być jednak o relacji pomiędzy wziętą dzisiaj przez Chrystusa na tapetę ambicją i chęcią panowania a medytacją. A zatem ad rem.
Dobrze wiemy, że doświadczenie medytacji, jako modlitwa ubóstwa i prostoty jest drogą, która prowadzi do przezwyciężenia naszego "ja". Jest to to samo "ja", które domaga się nieustannie uwagi, dowartościowania, pierwszeństwa. Jest to również to samo "ja", które jest w nas źródłem niedobrych ambicji, pokusy kontroli wszystkiego i panowania nad innymi. Johannes Lotz określa je mianem "światowego ja", rozumiejąc przez to "ja" które ciągle i bez reszty zajęte jest sobą i dlatego kręcące się wokół siebie samego. Jest to "ja" samolubne, powierzchowne, dbające przede wszystkim o swoją korzyść, które chce wszystko zagarnąć dla siebie i które często nie pogardzi żadnymi środkami, aby dopiąć celu. Kto z nas go nie zna? Komu z nas nie dało się we znaki. Jest to to samo "ja", które przy okazji medytacji narzeka, że mu niewygodnie i nudno, że chciałoby zrobić coś fajniejszego i bardziej aktywnie spędzić czas.
Żarty żartami, ale jest to "ja", które stanowi poważne niebezpieczeństwo dla rozwoju życia duchowego, gdyż nie znosi ono żadnej władzy nad sobą, włącznie z władzą samego Boga, jest to "ja" wszystkiego dotyka jedynie powierzchownie, gdyż w pogoni za różnorodnością wrażeń i efektów nie ma czasu schodzić głębiej; jest to wreszcie "ja", które sprawia, że człowiek, który pozwala się jemu kierować jest zupełnie pochłonięty przez świat, który dla owego "ja" jest areną walki i bez którego nie może ono realizować swoich celów. A zatem przekroczenie owego "ja", które jest jednym z celów medytacji jest jednocześnie drogą do wyzwolenia. To wyzwolenie dotyczy zarówno uzależnienia od sfery zewnętrznej, jak i wyzwolenia w sferze wewnętrznej, gdyż to pierwsze bez tego drugiego jest niemożliwe i często staje się poważnym błędem tych, którzy chcąc podążać ścieżką życia duchowego uważają, że wystarczy oderwać się jedynie od tego, co na zewnątrz, zapominając, że źródło wszelkiego zniewolenia jest ukryte w nas samych i to tam rozpoczyna się droga do prawdziwej wolności. Próba wyzwolenia od tego, co nas pęta na zewnątrz bez osiągnięcia wyzwolenia od pęt wewnętrznych zawsze musi zakończyć się fiaskiem. Dobrze o tym wiedział Chrystus, który zawsze zachęcał nas, by zaczynać drogę ku wyzwoleniu od własnego serca.
Medytacja jest doświadczeniem, w którym "ja" samolubne zyskuje największą ostrość. To przecież ono podsyca naszą motywację do medytacji, z nadzieją, że będzie dzięki niej większe, mądrzejsze i silniejsze. Kiedy jednak spostrzega, że doświadczenie medytacji spycha je na drugi plan i sprawia, że przestajemy się nim zajmować, wówczas to właśnie ono burzy się najbardziej domagając się ciągle odpowiedzi na pytania, które zaprzątają nasze myśli, nie dając nam spokoju: "Czy jeszcze długo do końca?", "Ile czasu tej męki jeszcze zostało?", "Może spojrzysz na zegarek? Nie, to może przynajmniej pomyślisz o dzisiejszej kolacji?"; "A ten ból kolan i kręgosłupa nie przeszkadza ci? Nie boisz się, że ta medytacja to strata czasu?"Wszystkie rozproszenia, które przychodzą do nas w czasie modlitwy są jego dziełem. Nasze "ja" bowiem nie lubi być lekceważone, chce za wszelką cenę być na scenie. Owo "ja" to jeden z przejawów naszego egoizmu, który jak podpowiada nam teologia duchowości jest jednym ze skutków grzechu. Jest ono pewnym bytem, który nie potrafi się od siebie samego oderwać, który stara się czerpać wartość z samego siebie i wydaje się sam sobie wystarczać, lecz skutkiem tego jest i to, że nasze "ja" nie czuje potrzeby wykraczania poza siebie i ofiarowania siebie innym, chyba, że mu się to opłaca i służy podbudowaniu jego wartości. W ten jednak sposób koło samozachwytu i samowystarczalności się zacieśnia. Często człowiek współczesny, zabiegany nie dostrzega jak bardo jest zniewolony owymi subtelnymi manipulacjami własnego "ja", które potrafi ukazywać się pod postacią zaradności życiowej, troski o moje dobro, przezorności. Lecz to zawsze jego maska ukazywana po to aby nie zdemaskować owego małego wrednego tyrana, który zrobi wszystko, aby nie dać się zdetronizować i nie stracić kontroli.
Piszę o tym, gdyż dopiero w doświadczeniu medytacji możemy odsłonić prawdziwe oblicze naszego "ja" i jego konsekwencji. W doświadczeniu medytacji Wschodu dużo więcej mówi się o konieczności przezwyciężenia "ja", które w tej praktyce odgrywa decydującą rolę. Niektórzy mistrzowie medytacji dla zobrazowania tego procesu używają porównania do oceanu, ponad którego powierzchnię wznosi się fala będąca właśnie obrazem "ja" i która poprzez doświadczenie medytacji powinna wrócić do oceanu wszechjedności.
W świecie Zachodu, gdzie do indywidualizmu i roli "ja" przypisuje się większą rolę o konieczności przezwyciężania "ja"mówi się rzadziej. Co nie oznacza, że w chrześcijaństwie przezwyciężeniu i wyzwoleniu od własnego "ja" przypisuje się mniejszą rolę. Czyż właśnie do tego nie nawiązywał Chrystus, gdy mówił: "Ten, kto miłuje swoje życie, straci je, a kto nienawidzi swojego życia na tym świecie, zachowa je." [J 12, 25]
A zatem ten, kto miłuje samolubne, zabiegane, wystarczające samemu sobie "ja", to znaczy nie potrafi się z nim rozstać traci swoją prawdziwą jaźń, przez co traci to, co jest prawdziwym życiem (albo mówiąc inaczej w ogóle go nie zna, bo jak wspomniano wcześniej popychany zachciankami swojego "ja" ślizga się po jego powierzchni a z całą pewnością powierzchownego życia, życia bez głębi nie można uznać za prawdziwe i udane).
Kto natomiast walczy z tym "ja", kto ma odwagę zadać "obumrzeć" dla niego - jak chce tego Chrystus - ten uwalnia się od niego, zyskując swoją prawdziwą jaźń i wstępując tym samym w pełnię życia. Lecz ono może się realizować jedynie w całkowitej wolności.
Medytacja chrześcijańska jest jedną z dróg prowadzących właśnie do obumarcia "ja". Oznacza to, że umrzeć musi w nas to "ja", które zrodziło się i utwierdza przez grzeszne samoutwierdzenie. Przy czym grzech oznacza tutaj pewien rodzaj pychy, który rodzi się z przekonania o swoje mocy, samowystarczalności, o możliwości jakiegokolwiek duchowego postępu o własnych siłach, przez co skutecznie odcina nas od całkowitego oparcia na Bogu i Jego łasce. Medytacja jest doświadczeniem ubóstwa, w którym odkrywam, że wszystko jest darem, w którym ogałacam się od wszelkich oczekiwań i pragnień, które chciałoby osiągnąć moje "ja" Jest procesem, w którym uczę się rezygnować z tego, co wydawać się może osiągalnym i namacalnym sukcesem praktyki medytacji, który może stać się pożywką dla mojego rozbuchanego ja, na rzecz bycia, na rzecz całkowitego ogołocenia, na rzecz zgody, że wszystko, co się we mnie dokonuje nie jest moją zasługą i owocem wytrwałej praktyki lecz jedynie darem, na który nie mam żadnego wpływu i który mogę jedynie przyjąć z wdzięcznością. W ten prosty i łagodny (choć burzliwy przez fakt, że nasze "ja" będzie długo dawało o sobie znać zanim ucichnie) dokonuje się proces detronizowania nas samych a zwłaszcza naszego "ja", które tak chętnie zajmuje w naszym życiu pierwsze miejsce, na rzecz pierwszeństwa Boga. A jak mówi stara maksyma Ojców Kościoła: "Gdy już pozwolimy Bogu wrócić na właściwe Jemu (czyli pierwsze) miejsce w naszym życiu, wówczas wszystko inne wróci także na swoje miejsce i będziemy mogli doświadczyć skutków tego, co jest prawdziwym Bożym porządkiem w naszym życiu poczynając od wnętrza (serca, poprzez emocje i uczucia wyższe) aż po zewnętrzną stronę naszego życia. Gdyż jak wspomniano na początku ów proces zawsze dokonuje się w takim kierunku (od wyzwolenia wewnętrznego, od wyzwolenia naszego serca od pęt wewnętrznych do wyzwolenia od pęt zewnętrznych). A kiedy stanie się on już faktem nigdy nie przyjdzie nam do głowy sądzić, że jest on naszym dziełem. Taki pokój - zgodnie ze słowami Chrystusa - może pochodzić tylko od Boga.
"Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się lęka." [J 14,27]
A na koniec jeszcze zaproszenie dla tych, którzy nie otrzymali go drogą mailową.
Jak wspominałem już na naszym blogu cieszymy się z wielkiego daru, jakim jest dla naszej grupy zaproszenie nas do medytowania w kościele Wspólnot Jerozolimskich w Warszawie. Może czas poszukiwań nowego miejsca nieco się przeciągał, ale warto było czekać, bo dar jaki nam ofiarował Pan Bóg przerósł nasze oczekiwania. Dlatego pragnę Was wszystkich zaprosić na pierwsze spotkanie medytacyjne w nowym miejscu już w najbliższą środę, czyli 26 września na godzinę 19.30 do kościoła Wspólnot Jerozolimskich przy ul. Łazienkowskiej 14.
Tym samym zawieszamy nasze wtorkowe spotkania przy kościele akademickim św. Anny, dziękując duszpasterstwu akademickiemu na czele z Księdzem Rektorem za to, że użyczało nam miejsca na nasze spotkania.
W październiku okaże się jeszcze czy dniem spotkań medytacyjnych w kościele Wspólnot Jerozolimskich będzie środa czy wtorek, gdyż będzie to zależało od grafiku grup, który dopiero zostanie stworzony. Będziemy Was o tym na bieżąco informować. Wszystkim Wam dziękuję za cierpliwość i z nadzieją oczekuję na najbliższe spotkanie medytacyjne, polecając naszą grupę oraz Siostry i Braci ze Wspólnot Jerozolimskich Waszej modlitwie.
Ponieważ na prośbę Siostry przełożonej spotkania te będą miały charakter otwarty, gdyż wpisują się w duchowość Wspólnot Jerozolimskich dlatego zachęcam także do zaproszenia innych osób, których adresów może nie ma w naszej bazie i które dotąd nie odważyły się przyjść a które w takiej formie modlitwy odnalazły swoją drogę.
Z modlitwą i Chrystusowym pozdrowieniem:-)
Medytacja jest doświadczeniem, w którym "ja" samolubne zyskuje największą ostrość. To przecież ono podsyca naszą motywację do medytacji, z nadzieją, że będzie dzięki niej większe, mądrzejsze i silniejsze. Kiedy jednak spostrzega, że doświadczenie medytacji spycha je na drugi plan i sprawia, że przestajemy się nim zajmować, wówczas to właśnie ono burzy się najbardziej domagając się ciągle odpowiedzi na pytania, które zaprzątają nasze myśli, nie dając nam spokoju: "Czy jeszcze długo do końca?", "Ile czasu tej męki jeszcze zostało?", "Może spojrzysz na zegarek? Nie, to może przynajmniej pomyślisz o dzisiejszej kolacji?"; "A ten ból kolan i kręgosłupa nie przeszkadza ci? Nie boisz się, że ta medytacja to strata czasu?"Wszystkie rozproszenia, które przychodzą do nas w czasie modlitwy są jego dziełem. Nasze "ja" bowiem nie lubi być lekceważone, chce za wszelką cenę być na scenie. Owo "ja" to jeden z przejawów naszego egoizmu, który jak podpowiada nam teologia duchowości jest jednym ze skutków grzechu. Jest ono pewnym bytem, który nie potrafi się od siebie samego oderwać, który stara się czerpać wartość z samego siebie i wydaje się sam sobie wystarczać, lecz skutkiem tego jest i to, że nasze "ja" nie czuje potrzeby wykraczania poza siebie i ofiarowania siebie innym, chyba, że mu się to opłaca i służy podbudowaniu jego wartości. W ten jednak sposób koło samozachwytu i samowystarczalności się zacieśnia. Często człowiek współczesny, zabiegany nie dostrzega jak bardo jest zniewolony owymi subtelnymi manipulacjami własnego "ja", które potrafi ukazywać się pod postacią zaradności życiowej, troski o moje dobro, przezorności. Lecz to zawsze jego maska ukazywana po to aby nie zdemaskować owego małego wrednego tyrana, który zrobi wszystko, aby nie dać się zdetronizować i nie stracić kontroli.
Piszę o tym, gdyż dopiero w doświadczeniu medytacji możemy odsłonić prawdziwe oblicze naszego "ja" i jego konsekwencji. W doświadczeniu medytacji Wschodu dużo więcej mówi się o konieczności przezwyciężenia "ja", które w tej praktyce odgrywa decydującą rolę. Niektórzy mistrzowie medytacji dla zobrazowania tego procesu używają porównania do oceanu, ponad którego powierzchnię wznosi się fala będąca właśnie obrazem "ja" i która poprzez doświadczenie medytacji powinna wrócić do oceanu wszechjedności.
W świecie Zachodu, gdzie do indywidualizmu i roli "ja" przypisuje się większą rolę o konieczności przezwyciężania "ja"mówi się rzadziej. Co nie oznacza, że w chrześcijaństwie przezwyciężeniu i wyzwoleniu od własnego "ja" przypisuje się mniejszą rolę. Czyż właśnie do tego nie nawiązywał Chrystus, gdy mówił: "Ten, kto miłuje swoje życie, straci je, a kto nienawidzi swojego życia na tym świecie, zachowa je." [J 12, 25]
A zatem ten, kto miłuje samolubne, zabiegane, wystarczające samemu sobie "ja", to znaczy nie potrafi się z nim rozstać traci swoją prawdziwą jaźń, przez co traci to, co jest prawdziwym życiem (albo mówiąc inaczej w ogóle go nie zna, bo jak wspomniano wcześniej popychany zachciankami swojego "ja" ślizga się po jego powierzchni a z całą pewnością powierzchownego życia, życia bez głębi nie można uznać za prawdziwe i udane).
Kto natomiast walczy z tym "ja", kto ma odwagę zadać "obumrzeć" dla niego - jak chce tego Chrystus - ten uwalnia się od niego, zyskując swoją prawdziwą jaźń i wstępując tym samym w pełnię życia. Lecz ono może się realizować jedynie w całkowitej wolności.
Medytacja chrześcijańska jest jedną z dróg prowadzących właśnie do obumarcia "ja". Oznacza to, że umrzeć musi w nas to "ja", które zrodziło się i utwierdza przez grzeszne samoutwierdzenie. Przy czym grzech oznacza tutaj pewien rodzaj pychy, który rodzi się z przekonania o swoje mocy, samowystarczalności, o możliwości jakiegokolwiek duchowego postępu o własnych siłach, przez co skutecznie odcina nas od całkowitego oparcia na Bogu i Jego łasce. Medytacja jest doświadczeniem ubóstwa, w którym odkrywam, że wszystko jest darem, w którym ogałacam się od wszelkich oczekiwań i pragnień, które chciałoby osiągnąć moje "ja" Jest procesem, w którym uczę się rezygnować z tego, co wydawać się może osiągalnym i namacalnym sukcesem praktyki medytacji, który może stać się pożywką dla mojego rozbuchanego ja, na rzecz bycia, na rzecz całkowitego ogołocenia, na rzecz zgody, że wszystko, co się we mnie dokonuje nie jest moją zasługą i owocem wytrwałej praktyki lecz jedynie darem, na który nie mam żadnego wpływu i który mogę jedynie przyjąć z wdzięcznością. W ten prosty i łagodny (choć burzliwy przez fakt, że nasze "ja" będzie długo dawało o sobie znać zanim ucichnie) dokonuje się proces detronizowania nas samych a zwłaszcza naszego "ja", które tak chętnie zajmuje w naszym życiu pierwsze miejsce, na rzecz pierwszeństwa Boga. A jak mówi stara maksyma Ojców Kościoła: "Gdy już pozwolimy Bogu wrócić na właściwe Jemu (czyli pierwsze) miejsce w naszym życiu, wówczas wszystko inne wróci także na swoje miejsce i będziemy mogli doświadczyć skutków tego, co jest prawdziwym Bożym porządkiem w naszym życiu poczynając od wnętrza (serca, poprzez emocje i uczucia wyższe) aż po zewnętrzną stronę naszego życia. Gdyż jak wspomniano na początku ów proces zawsze dokonuje się w takim kierunku (od wyzwolenia wewnętrznego, od wyzwolenia naszego serca od pęt wewnętrznych do wyzwolenia od pęt zewnętrznych). A kiedy stanie się on już faktem nigdy nie przyjdzie nam do głowy sądzić, że jest on naszym dziełem. Taki pokój - zgodnie ze słowami Chrystusa - może pochodzić tylko od Boga.
"Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się lęka." [J 14,27]
A na koniec jeszcze zaproszenie dla tych, którzy nie otrzymali go drogą mailową.
Jak wspominałem już na naszym blogu cieszymy się z wielkiego daru, jakim jest dla naszej grupy zaproszenie nas do medytowania w kościele Wspólnot Jerozolimskich w Warszawie. Może czas poszukiwań nowego miejsca nieco się przeciągał, ale warto było czekać, bo dar jaki nam ofiarował Pan Bóg przerósł nasze oczekiwania. Dlatego pragnę Was wszystkich zaprosić na pierwsze spotkanie medytacyjne w nowym miejscu już w najbliższą środę, czyli 26 września na godzinę 19.30 do kościoła Wspólnot Jerozolimskich przy ul. Łazienkowskiej 14.
Tym samym zawieszamy nasze wtorkowe spotkania przy kościele akademickim św. Anny, dziękując duszpasterstwu akademickiemu na czele z Księdzem Rektorem za to, że użyczało nam miejsca na nasze spotkania.
W październiku okaże się jeszcze czy dniem spotkań medytacyjnych w kościele Wspólnot Jerozolimskich będzie środa czy wtorek, gdyż będzie to zależało od grafiku grup, który dopiero zostanie stworzony. Będziemy Was o tym na bieżąco informować. Wszystkim Wam dziękuję za cierpliwość i z nadzieją oczekuję na najbliższe spotkanie medytacyjne, polecając naszą grupę oraz Siostry i Braci ze Wspólnot Jerozolimskich Waszej modlitwie.
Ponieważ na prośbę Siostry przełożonej spotkania te będą miały charakter otwarty, gdyż wpisują się w duchowość Wspólnot Jerozolimskich dlatego zachęcam także do zaproszenia innych osób, których adresów może nie ma w naszej bazie i które dotąd nie odważyły się przyjść a które w takiej formie modlitwy odnalazły swoją drogę.
Z modlitwą i Chrystusowym pozdrowieniem:-)
Komentarze
Prześlij komentarz