Po prostu...

"Chrześcijaństwo po prostu" - sądzę, że to trafiony tytuł tej małej książeczki, do której przez najbliższe dni pragnę się odwoływać, napisanej nie przez teologa, ale przez zwykłego wyznawcę chrześcijaństwa w jej anglikańskiej odsłonie. Pisze o tym, gdyż niektóre z poruszanych kwestii przez C. S. Lewisa mogą sie wydać katolikowi dyskusyjne, ale to i lepiej, gdyż zmuszają do myślenia i poddają weryfikacji nasze wiarę. Jak wspomniano Lewis nie jest teologiem, co mocno podkreśla w swojej skromności a przemyślenia tu zawarte są jedynie jego własnym owocem dociekań i praktykowanej wiary. Uderza jednak w nich to, że niosą ze sobą wielką prostotę, ale i konsekwencje rozumowania chrześcijanina, który swoją wiarę traktuje bardzo poważnie. Materiały zawarte w jego książce, której fragmenty pragnę tutaj przywołać zostały pierwotnie wyemitowane w formie audycji radiowych, po czym doczekały się wydania książkowego.
Lewis nie ocenia i nie próbuje stawiać człowieka pomiędzy wyborem różnych „wyznań” chrześcijańskich. Jawi się tutaj jako zupełnie zwyczajny, świecki członek Kościoła i gdybyśmy nie wiedzieli, że należał do Kościoła anglikańskiego często nie można by wysnuć tego z kontekstu prowadzonej przez niego narracji. Wydaje się być przede wszystkim szczery i obiektywny w swojej ocenie chrześcijaństwa, co temu małemu dziełu tylko dodaje waloru. Autor też nie usiłuje nikogo nawracać. Odkąd został chrześcijaninem, uważał zawsze - jak to często podkreśla - że najlepsze (a może wręcz jedyne), co może zrobić dla niewierzących bliźnich, to wyjaśniać i bronić tych elementów wiary, które wyznawali niemal wszyscy chrześcijanie wszystkich czasów. A czyni to z kilku powodów: 
Uważa przede wszystkim, że do kwestii dzielących chrześcijan często odnoszą się argumenty zaczerpnięte z wyższej teologii czy wręcz historii Kościoła, a takimi rzeczami powinni się zajmować wyłącznie prawdziwi eksperci, jakim Lewis się nie czuje. 
Po drugie, uważa, że dyskusje na temat spornych kwestii bynajmniej nie zachęcają niechrześcijan do chrześcijaństwa: "Dopóki będziemy pisali o różnicach i spierali się na ich temat, nie tyle zachęcimy niechrześcijan do własnego, konkretnego wyznania, ile zniechęcimy ich do chrześcijaństwa w ogóle. Nasze podziały nie powinny być dyskutowane w ogóle, chyba że w obecności osób, które już uwierzyły, że Bóg istnieje, a Jezus Chrystus jest Jego jedynym Synem". 
Są oczywiście kwestie, które Lewis zbywa milczeniem, które wcale nie oznacz, że nie ma on własnego zdania na dany temat. Lewis z wielka pokorą stwierdza, że zarówno chrześcijanie jak i wiele innych osób zadaje pytania, na które jego zdaniem nie otrzymaliśmy jeszcze odpowiedzi. Tłumaczy to tak: "Być może nigdy nie poznam odpowiedzi na niektóre z nich — gdybym je nawet zadał, choćby i w przyszłym, lepszym świecie, kto wie, czy Ktoś większy ode mnie nie zapytałby mnie wtedy: „Co tobie do tego? Ty pójdź za Mną”. Jednak są i takie kwestie, co do których mam zdecydowane, wyrobione zdanie, a mimo to nic o nich nie wspominam — a to dlatego, że nie piszę, by objaśniać coś, co nazwałbym „moją religią”. Chcę tu pisać o „chrześcijaństwie po prostu”, chrześcijaństwie, które jest, jakie jest i które było, jakie było już na długo przed moim urodzeniem, czy mi to odpowiada, czy też nie. (...) Wystarczyłoby powiedzieć cokolwiek ponad to, a od razu znalazłbym się w środku wielkiej kontrowersji. Tymczasem w obrębie chrześcijaństwa nie istnieje tak naprawdę żadna kontrowersja".
Wyjaśniając cel swojej refleksji Lewis pisze: "Na ile mogę to ocenić z recenzji i licznie nadchodzących listów, książka ta, przy wszystkich jej niedociągnięciach, zdołała przynajmniej przedstawić wspólnie pojęte chrześcijaństwo — „chrześcijaństwo po prostu”. Tym samym przyczyni się może ona do uciszenia poglądu, że jeśli pominiemy punkty sporne obecne w chrześcijaństwie, pozostanie nam jedynie jakiś blady i mglisty Najwyższy Wspólny Dzielnik. Przeciwnie, ten wspólny czynnik okazuje się nie tylko czymś pozytywnym, ale i wyrazistym, od wierzeń niechrześcijańskich dzieli go zaś przepaść nieporównywalnie większa niż wewnętrzne podziały w obrębie chrześcijaństwa. Nawet jeśli nie przyczyniłem się bezpośrednio do dzieła pojednania chrześcijańskiego, pokazałem być może, dlaczego powinniśmy się pojednać. Muszę powiedzieć, że tylko w niewielkim stopniu odczułem odium theologicum ze strony zdeklarowanych chrześcijan należących do innych Kościołów niż mój własny. Wrogość spotykała mnie głównie ze strony osób pozostających na obrzeżach Kościoła anglikańskiego, które właściwie nie poczuwają się do posłuszeństwa wobec żadnego z Kościołów. Jest to dla mnie rzecz osobliwie pocieszająca. Wzajemna duchowa (jeśli nie doktrynalna) bliskość Kościołów chrześcijańskich okazuje się bowiem najsilniejsza w samym centrum każdego z nich,  tam gdzie zamieszkują jego najwierniejsze dzieci. To zaś sugeruje, że w centrum każdego z Kościołów znajduje się coś, czy raczej Ktoś, kto — pomimo wszelkich rozbieżności zdań, różnic temperamentów i pamięci o wzajemnych prześladowaniach — przemawia tym samym głosem".
Dla mnie samego ta książeczka i zawarte w niej rozważania są na wskroś ekumeniczne, choć przecież zostały napisane jeszcze przed Soborem Watykańskim II. Na koniec przytoczę jeszcze jeden z fragmentów rozważań C.S. Lewisa, mówiący o znaczeniu terminu chrześcijanin, który jak większość zawartych tu treści skłania do myślenia:
"Otóż jeśli pozwolimy ludziom na uduchowianie i wyrafinowanie, czy też, jak oni to nazywają,"pogłębianie" sensu słowa „chrześcijanin”, i ono wkrótce stanie się bezużyteczne. Przede wszystkim, sami chrześcijanie nie będą go mogli używać w odniesieniu do nikogo. Nie naszą jest rzeczą decydować, kto jest — w najgłębszym sensie — bliski czy też daleki duchowi Chrystusa. Nie umiemy zaglądać w ludzkie serca. Nie potrafimy osądzać i wręcz nie wolno nam tego robić. Nazwać kogoś chrześcijaninem w takim wyrafinowanym sensie (czy też odmówić mu tego miana) byłoby haniebną arogancją. A wszak nie przyda się zbytnio słowo, którego w ogóle nie da się używać. Co do ludzi niewierzących, ci z pewnością będą go spokojnie używać w jego wyrafinowanym sensie. W ich ustach stanie się ono po prostu pochwałą. Nazywając kogoś „chrześcijaninem”, będą mieli na myśli tyle, że jest on dobrym człowiekiem. Jednak takie użycie tego słowa nie przyczyni się do ubogacenia języka, bo w języku mamy już słowo „dobry”. Tymczasem słowo „chrześcijanin” zostanie zepsute i nie da się już spożytkować do żadnego autentycznie przydatnego celu.
Dlatego musimy się trzymać jego oryginalnego, oczywistego sensu. Słowo „chrześcijanin” zostało użyte po raz pierwszy w Antiochii (Dz Ap 11, 26) w odniesieniu do „uczniów”, to jest ludzi przyjmujących nauczanie apostołów. Bynajmniej nie ograniczało się do tych, którzy wynieśli z apostolskiego nauczania tyle, ile powinni. Ani też nie rozciągano go na tych, którzy na jakąś wyrafinowaną, uduchowioną, wewnętrzną modłę byli znacznie „bliżsi duchowi Chrystusa” niż co pośledniejsi uczniowie apostołów. Nie jest to kwestia teologii czy moralności, ale korzystania ze słów w sposób zrozumiały dla każdego. Jeśli ktoś, kto przyjmuje naukę chrześcijańską, żyje w sposób jej niegodny, dużo jaśniej będzie go nazwać złym chrześcijaninem niż twierdzić, że chrześcijaninem nie jest. Liczę, że żaden z Czytelników nie dojdzie do wniosku, że „chrześcijaństwo po prostu” jest tu przedstawiane jako alternatywa dla istniejących wyznań — tak jakby ktoś mógł je wyznawać zamiast doktryny greckokatolickiej czy nauk kongregacjonalistów. „Chrześcijaństwo po prostu” przypomina raczej korytarz, z którego szereg drzwi prowadzi do różnych sal. Jeśli zdołam kogoś wprowadzić do tego korytarza, uda mi się dopiąć celu. Jednak kominków, posiłków czy foteli należy szukać w salach, nie na korytarzu. Korytarz to miejsce oczekiwania, miejsce zaglądania przez różne drzwi, a nie zamieszkania. Nawet w najgorszej sali (którakolwiek by nią była) lepiej będzie się mieszkać niż na korytarzu. Wprawdzie niektórym zejdzie w korytarzu dłuższy czas, inni zaś niemal od razu będą mieli pewność, do których drzwi powinni pukać. Nie wiem, skąd bierze się ta różnica, ale jestem przekonany, że Bóg nie każe nikomu czekać, o ile nie uważa, że jest to w danym przypadku dobre. Kiedy już się znajdziesz w swojej sali, przekonasz się, że długie oczekiwanie przyniosło ci jakieś dobro, którego w przeciwnym razie byś nie otrzymał. Jednak trzeba na to patrzeć jak na oczekiwanie, a nie rozbijanie obozowiska. Trzeba się stale modlić o światło — i nawet we własnej sali należy zacząć od przestrzegania tych zasad, które obowiązują w całym domu. Przede wszystkim zaś musisz pytać, które drzwi są prawdziwe — a nie wybierać tych, które ci najbardziej odpowiadają kolorem czy budową. Mówiąc prosto, nie należy pytać: „Czy podoba mi się taka forma nabożeństwa?”, ale „Czy te doktryny są prawdziwe? Czy tu mieszka świętość? Czy w tym kierunku prowadzi mnie sumienie? Czy niechęć, którą odczuwam przed zapukaniem do drzwi, bierze się z pychy, osobistych niechęci, czy jest jedynie kwestią smaku, a może nie odpowiada mi konkretny odźwierny?” 
Kiedy wejdziesz do własnej sali, zachowaj życzliwość dla tych, którzy wybrali inne drzwi albo nadal pozostają w korytarzu. Jeśli dokonali złego wyboru, tym bardziej potrzebują twojej modlitwy — a jeśli są twoimi wrogami, masz wręcz obowiązek modlić się za nich. Oto jedna z zasad obowiązujących w całym domu".
Bardzo zachęcam zatem do podążania za rozważaniami Lewisa, bo być może pozwolą one i nam zapukać do jakichś drzwi albo na nowo odkryć piękno tej "sali", do której kiedyś już weszliśmy, albo ktoś nas wprowadził i którą uznaliśmy za swoją.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Prawdziwe "ja" - dar od Boga

Zdrada

Przyjść do Jezusa