Z Mertonem przez życie...
Jak wspomniałem czas adwentu, to czas, w którym już od lat, niezmiennie sięgam do Merona, pozwalając by właśnie on był moim przewodnikiem i towarzyszem na drodze adwentowego czuwania. Dobre, no może te najlepsze, czasy dla Mertona, już chyba minęły. Może to jest tak, że trzeba się w odpowiednim momencie historii urodzić, albo też zarazić bakcylem odpowiedniego myślenia, żeby spotkać Mertona. Dlatego dziękuję Bogu, że urodziłem się w niezwykłym roku, roku śmieci tego niezwykłego mnicha-pisarza.
Przez ostatnie kilka lat w czasie adwentu sięgałem po książkę, którą o Mertonie napisał jego przyjaciel i biograf, który będąc cysterskim mnichem chyba jak nikt inny rozumiał Merona, jego rozterki i duchową drogę poszukiwań. Mam na myśli o. Basila Panningtona OCSO, cystersa, zmarłego w 2005 roku, przez długie lata opata w Conyers w USA, którego mnisze życie, podobnie jak w przypadku Mertona nie przeszkodziło w aktywnej działalności. Skupiała się ona głównie na działaniach, które pozwalały człowiekowi Zachodu na nowo odkryć znaczenie modlitwy kontemplacyjnej. Napisał na ten temat wiele książek, po które warto sięgnąć, gdy chce się podążać ścieżką modlitwy kontemplacyjnej.
Czytając jego książkę, napisaną podczas jednego z okresów adwentu, który postanowił spędzić w pustelni swojego nieżyjącego przyjaciela Thomasa Merona odkryłem, że nikt inny tak jak o. Basil Pennington nie potrafi wprowadzać w rozumienie tajemnicy tego niezwykłego człowieka jakim był Merton.
Tym razem jednak sięgam u progu tego adwentu po inną jego książkę „Życie w głębi”, gdzie ponownie Pennington sięga do nauczania wielu duchowych mistrzów modlitwy wewnętrznej a wśród nich do Merona.
Oczywiście żeby zrozumieć coś z fenomenu Thomasa Mertona, trzeba zadać sobie trud przedarcia się przez autobiografię, czyli Siedmiopiętrową Górę. Dla wielu trudną do przebrnięcia. Wiele osób, którym opowiadałem o moim zachwycie Mertonem, po lekturze kilkudziesięciu stron rzucali książkę ze zdziwieniem pytając: I czym tu się zachwyca?. Jedne z moich kolegów - kapłanów, po przeszło miesiącu lektury, jest nadal na pierwszym piętrze owej Góry, i z radością już chce mi oddać tomisko, odkładając następne stopnie na czas wolny.
Merton jako syn dwójki nieco artystów - Amerykanki Ruth Jenkins i Nowozelandczyka Owena Merona, skazany na ciągłą tułaczkę wraz z rodzicami, jest kimś, w Zycie kogo od początku wpisane jest poszukiwanie swojego miejsca, swojej tożsamości, swojego spełnienia. Nie będę więcej pisał na temat jego tułaczki, bo nikt nie odda lepiej ego doświadczenia, które zwarł a najmniejszymi szczeblami we wspomnianej Siedmiopiętrowej Górze niż on sam. Warto wspomnieć, że gdy ksiązka ukazała się o raz pierwszy na rynku wydawniczym, została wykupiona jak świeże bułeczki. To co pociąga najbardziej, to przede wszystkim szczerość Merona, który opisuje doświadczenia swojego życia. To zapewne nie przypadek, że wśród jej czytelników a następnie korespondentów Merona znalazły się takie postacie jak: Jacque Maritain, Czesławem Miłoszem czy papież Jana XXIII. Nie wspominając o rzeszy pacyfistów i ludzi marzących o odnowie świata. Wielu ludzi zawdzięcza Mertonowi duchowe odrodzenie i odnalezienie sensu życia. Siedząc niemal 27 lat w klasztorze pisze kilkadziesiąt książek, oddziałujących z wielką mocą na miliony ludzi na całym świecie. Niestety jego śmierć przychodzi nieoczekiwanie podczas konferencji mnichów Wschodu i Zachodu, w Bangkoku, spowodowana porażeniem niesprawnym wentylatorem w łazience, powodując szok i niedowierzanie wielu jego duchowych dzieci.
Dlaczego warto czytać Mertona, poznawać jego twórczość i myśleć nad tym, co napisał? Myślę, że doskonalej odpowiedzi na to pytanie udzielił mój serdeczny przyjaciel, tez ksiądz, który powiedział kiedyś: Po pierwsze, myślę, że Mertion był człowiekiem, który stał frontem do życia i umiał to zachęcająco przekazać w swojej twórczości innym. Wobec życia można stać tyłem (styl uciekiniera), bokiem (styl obserwatora) i frontem, prosto twarzą (styl uczestnika). We wszystko, co niosło życie Mertonowi, wchodził z twarzą zwróconą ku temu właśnie, chłonąc i doświadczając życia aż po samą jego istotę. Tę postawę - frontem - zachował też Merton wobec Boga, co doprowadziło go do zażyłości z mistyką i kontemplacją. Frontem też stawał wobec siebie samego - co wiodło nieraz do bolesnej szczerości, znakomicie oddanej w licznych dziennikach. Co więcej, ilekroć stawał frontem do życia, wiodło to do głębszego poznania tajemnicy Boga i lepszego oglądu siebie samego. Ilekroć zanurzał się w Bogu, nie odchodził od życia ani od siebie - przeciwnie głębiej poznawał życie i siebie. Ilekroć wchodził w zakamarki, nieraz mrocznego, swojego ja, docierał zarówno do Boga i do prawdy o życiu.
Nie sposób nie podpisać się pod tym stwierdzeniem obiema rekami. Niestety problem współczesnego człowieka, nie tylko zresztą młodego polega na tym, że oscylują pomiędzy ucieczką w absurd a pozą obserwatora (co ułatwiają im zarówno współczesna literatura jak i godziny tworzenia w wirtualnym świecie swojego secondo live), nie pozwalając na to, aby światło takich mędrców współczesnego świat do jakich należał z pewnością Merton poprowadziło ich na drodze szukania prawdziwego sensu swojego życia, którego zapewne nie znajda tam, gdzie teraz szukają.
Raz jeszcze zatem pozwolę sobie zadać pytanie, które postawiłem już na początku: Czy najlepsze czasy dla Merona już nie minęły? Na szczęście widząc jak wiele jego książek się wciąż sprzedaję, pozostaje w nadziei, że tak nie jest i że nadal dla wielu młodych i starszych, podobnie je dla mnie jest największym przewodnikiem na drodze życia duchowego.
Komentarze
Prześlij komentarz