jeszcze kilka wielkopostnych myśli
Zmęczenie daje się nieco we znaki a to znak, że Wielki Post zbliża się już ku końcowi. Ale zanim nastąpi koniec tego czasu najtrudniejszy jest zawsze jego ostatni akord, czyli czas Wielkiego Tygodnia, gdyż przynosi najwięcej pracy. Czas bezpośrednich przygotowań do Triduum, czas spowiedzi czasem prawie do północy (a w nocy z piątku na Sobotę przez całą noc z racji tzw. nocy konfesjonałów) . Jeśli dodać do tego jeszcze ostatnie rekolekcje, których wygłoszenia podjąłem się w zaprzyjaźnionym klasztorze sióstr, którym posługuję to będzie to całkiem gorący okres. Choć pewnie nie będzie to jak bym chciał czas wyciszenia i zatrzymania, bo i nauki będę głosił pomiędzy innymi zajęciami, niejako z doskoku a w międzyczasie trzeba jeszcze przygotować ciemnicę i grób Pański a w naszym kościele to całkiem spora przestrzeń do zabudowania. Ale to zawsze błogosławione zmęczenie, gdyż rodzi się z dobra. Przynajmniej tego małego, jakie można uczynić a także ze świadomości, że może udało się pomóc drugiemu człowiekowi stanąć choć o krok bliżej Boga.
Wytchnieniem w tym wszystkim staje się chwila porannej i wieczornej medytacji oraz liturgia godzin
z benedyktynami z Tyńca
jaką mogę przeżyć przynajmniej duchowo (na odległość i z pomocą TVP Religia w Internecie). I znowu rodzi się tęsknota za innym miejscem...
Tak bliskie zawsze w takich chwilach wydają mi się słowa św. Pawła z listu do Filipian: Dla mnie bowiem żyć - to Chrystus, a umrzeć - to zysk. Jeśli
bowiem żyć w ciele - to dla mnie owocna praca. Co mam wybrać? Nie umiem
powiedzieć. Z dwóch stron doznaję nalegania: pragnę odejść, a być z
Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawać zaś w ciele - to bardziej
dla was konieczne. A ufny w to, wiem, że pozostanę, i to pozostanę nadal
dla was wszystkich, dla waszego postępu i radości w wierze, aby rosła
wasza duma w Chrystusie przez mnie, przez moją ponowną obecność u was. [Flp 1, 21-26]
Wczoraj uczestniczyłem w pogrzebie bliskiej osoby.
Lubię cmentarze z całą ich wymową przemijania, drwiną z tego, o co z takim wysiłkiem zabiegamy a czego i tak nie będziemy w stanie ze sobą zabrać, ze świadomością, że wszyscy się tam kiedyś znajdziemy. Równi...
Cmentarz to także miejsce przypominające nam o dojrzewaniu...
do śmierci.
Od chwili poczęcia bowiem wchodzi człowiek w proces dojrzewania w różnych dziedzinach życia. Trzeba mu dojrzeć do tego, żeby zaczął chodzić, mówić. Trzeba mu dojrzeć do szkoły, do pracy zawodowej, do założenia rodziny. Można by zatem rzec, że miara dojrzałości jest czas.
Kiedy tak jednak dojrzewamy na tych rozmaitych płaszczyznach naszego życia, umyka nam niejednokrotnie świadomość, że nasze życie to także dojrzewanie do śmierci, do wieczności. A tej dojrzałości nie da się już zmierzyć czasem, gdyż śmierć nieraz w brutalny sposób rozrywa barierę czasu. Tę prawdę uświadamiamy sobie szczególnie mocno, gdy odchodzi od nas ktoś młody, ktoś w sile wieku, ktoś o kim można powiedzieć: mógł przecież jeszcze długo żyć, mógł wiele dobra dokonać. A jednak stało się inaczej.
Może to znak, że Pan Bóg przykłada inną miarę do naszego dojrzewania. To nie jest już miara czasu, ale miara serca. Przed Bogiem nie jest bardziej dojrzały ten, kto dłużej żył, lecz ten, kto bardziej kochał. Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą...
jeszcze nie potrafimy zrozumieć
że jesteśmy dla siebie
darem
mieszkamy czasem pod jednym dachem
siadamy przy tym samym stole
mijamy się na schodach
na ulicy
od czasu do czasu zamieniamy ze sobą
kilka słów
dopiero wtedy
gdy zamykamy bramę cmentarza
zaczynamy rozumieć
że to było szczęście spotkania kogoś
szkoda że czasem tak późno
Wczorajszy dzień kończyła Droga Krzyżowa ulicami parafii. Przyjechał nawet biskup. Przyszło ponad dwa tysiące osób by przejść drogą, będącą jakby dopełnienie trudu, zmęczenia, różnych przeżyć, które w symbolu krzyża znajdują swoje ujście.
Droga Krzyżowa ukazuje Boga, który sam dzieli cierpienia ludzi, którego
miłość nie zostaje nieczuła i daleka, ale schodzi pośród nas, aż do śmierci na
krzyżu (por.Fil 2,8).
Tajemnica cierpiącego i milczącego Boga – Człowieka, do uczestniczenia w
której zaproszony jest człowiek.
Pozwólcie, że przywołam tu fragment z rozważań:
Człowiek w raju upadł po raz pierwszy i od tamtej chwili ciągle
upada na nowo: ileż razy w upadku w grzech staje się karykaturą samego siebie,
Karykaturą Bożego stworzenia; już nie obrazem Boga, lecz czymś, co wystawia na
pośmiewisko, co uwłacza godności dziecka Bożego. Upadek Jezusa pod krzyżem nie jest tylko
upadkiem Jezusa człowieka, już wycieńczonego biczowaniem. W tym upadku jesteśmy
zaproszeni do tego, by odnaleźć samych siebie – tak często upadających,
poddających się w walce z pokusą i złem.
Upadek Jezusa pod ciężarem krzyża ukazuje nam jednak
prawdę, że dopóki trwa droga naszego życia nigdy nie jest za późno, by
podźwignąć się z naszego grzechu i z naszej pychy. Lecz by to uczynić musimy
spełnić jeden warunek: uniżyć się, aby przyjąć propozycję Boga, aby uchwycić Jego
dłoń wyciągniętą z miłością, gdyż nie własna siłą człowiek zwycięża grzech.
Grzech, którego źródłem jest pycha, która wmawia nam, że nie potrzeba nam
miłości i pomocy ze strony Boga, i że
sami potrafimy nadać kształt naszemu życiu. W tym buncie przeciwko prawdzie, w
tej próbie bycia panami swojego życia dźwięczy odwieczna pokusa z ogrodu Eden:
„Będziecie jak bogowie”. To właśnie dlatego człowiek tak chętnie samego siebie
stawia w roli stwórcy i sędziego. Uniżenie się Jezusa jest przezwyciężeniem
naszej buty i pychy: on dźwiga nas właśnie przez swe uniżenie. Ale tylko my
możemy pozwolić na to, aby On nas podniósł. By tak jednak się stało musimy
odrzucić naszą samowystarczalność, naszą mylną żądzę autonomii i uczyć się od Tego,
który się uniżył, by w tym uniżeniu i w pokorze bycia sługami braci odnajdywać
prawdziwą wielkość i wolność.
Jezus w tej szczególnej drodze, choć sam jest bez grzechu solidaryzuje się z
człowiekiem w jego upadku. On jak nikt
inny wie, że o własnych silach człowiek nie jest w stanie dźwignąć się z niego.
Potrzebuje pomocy Boga. W dziejach upadek człowieka przyjmuje coraz to nowe
formy. W swoim pierwszym Liście święty Jan mówi o potrójnym źródle upadku
człowieka: pożądliwości ciała, pożądliwości oczu i pysze żywota. W ten sposób,
na tle przywar swego czasu, z wszystkimi jego zbytkami i wynaturzeniami,
interpretuje upadek człowieka i ludzkości. Dzisiaj to odejście od Boga, jakim
jest grzech potrafi przyjąć formę wielkich ideologii, czy nowego stylu życia
człowieka, który w nic już nie wierzy poza własnymi możliwościami i po prostu
żyje nie przejmując się niczym, w ten
sposób tworząc nowy rodzaj pogaństwa, które chcąc ostatecznie usunąć
Boga w konsekwencji odziera także człowieka z jego wartości i godności. Bo
jednak nie rezygnuje z walki o człowieka i przypomina mu o tym, jak wielka jest
jego godność i wartość w oczach Bożych, skoro sam Bóg stal się człowiekiem, aby
wskazać mu drogę w jego zagubieniu, drogę wyjścia z jego upadku.
Nasz Bóg jest Bogiem, który Bierze na siebie całego cierpienie Izraela,
całe cierpienie ludzkości, dramat ludzkiego zagubienia, leku i zniewolenia
grzechem. To Bóg, który najpełniej objawia swoja moc właśnie tam, gdzie wydaje
się być definitywnie pokonany i nieobecny.
Tutaj nie ma miejsca na zwykły zbieg okoliczności.
Wszystko, co się dzieje zawarte jest w Słowie Bożym i wsparte boskim planem.
Pan doświadcza wszystkich stadiów i stopni ludzkiego zatracenia, a każdy z tych
stopni, w swej goryczy, jest krokiem ku odkupieniu. To właśnie w ten sposób
przynosi on do domu zagubioną owieczkę. To właśnie w ten sposób bierze na
ramiona i przynosi każdą i każdego z nas.
Dzisiaj od rana przeżywaliśmy w parafii dzień chorych. Polega on na tym, że odwiedzamy z posługą sakramentalną tych wszystkich starszych, chorych i niepełnosprawnych, którzy sami nie są w stanie przyjść do kościoła. Oczywiście odwiedzamy ich regularnie, raz w miesiącu a jeśli ktoś potrzebuje to i częściej. Przed świętami jednak zbiera się zawsze więcej chętnych. Dzisiaj odwiedziłem trzydzieści osób. I muszę przyznać, że coraz bardziej rozumiem o czym mówił papież Jan Paweł II nazywając tych chorych i niepełnosprawnych "skarbem Kościoła". Dla wielu z nich wizyta księdza jest jedną z niewielu, jakie są ich udziałem.
Wiele z tych osób, to osoby samotne, nie mające na kogo liczyć, poza paniami z opieki społecznej, które odwiedzają je dwa razy w tygodniu na godzinę lub dwie. Czasem mogą liczyć na pomoc sąsiadów (niejednokrotnie także starszych i schorowanych). Nie znaczy to, że nie mają rodzin, ale wcale nie rzadko zdarza się, że rodziny o nich zapomniały. Mam taka chorą, której córka mieszka za ściana i nie odzywa się do niej już od piętnastu lat. Do innej przyjeżdżają dzieci i pytają: "ile można żyć?", bo odziedziczyli by już chętnie mieszkanie. Oczywiście to skrajne przypadki. Niemniej to, co uderzające, to fakt, że wiele z tych osób żyjąc w wielkim cierpieniu (co trzecia jest chora na nowotwór plus inne schorzenia), niejednokrotnie w dojmującej samotności a nie rzadko tez w ubóstwie (jednej z nich chorych po wykupieniu leków zostaje 600 zł., z czego ponad połowę musi przeznaczyć na czynsz) potrafią być radośni. Potrafią nie narzekać! Nie żądać, nie mieć pretensji. Potrafią być wdzięczni.
Tak bardzo cenie sobie te wizyty, bo w świecie ciągłych roszczeń i pretensji, z jakimi się spotykamy na co dzień oni uczą mnie pokory i czerpania radości z rzeczy małych. Spotykając się z tymi ludźmi, ucząc się ich, uczę się przewartościowywania mojego życia.
uczymy się na pamięć
Twojej Ewangelii
a Ty byś chciał
żebyśmy nauczyli się nie słów
ale miłości
bo miłość zbudowana tylko ze słów
za bardzo boli
tłumaczymy Twoją Ewangelię
na wszystkie języki świata
ale jeszcze ciągle nie umiemy
przetłumaczyć jej na miłość
i ciągle czekamy
na wielkie szczęście
na wielka wygraną
na wielką miłość
a małe szczęście całkiem zwyczajne
przechodzi obok
Komentarze
Prześlij komentarz