Rekolekcje przerywane życiem

Jeśli ktoś zdoła to, co napisałem poniżej przeczytać ciurkiem, stawiam mu kawę. Ale jeśli ktoś nie chce można przejść od razu do puenty (jest wytłuszczona) niewiele poza czasem tracąc po drodze:-)

Myślę, że tytuł dzisiejszego wpisu jest dosyć adekwatny do tego, że ten rok stoi w moim życiu pod znakiem wyjątkowej liczby rekolekcji. Właśnie z Bożą pomocą zaczynam kolejne a jeszcze dwie tury w tym roku przede mną. Z ludzkiej perspektywy to bez wątpienie spory wysiłek, przynajmniej dla mnie, bo staram się każde z nich traktować bardzo poważnie. I nie ma na myśli samego prowadzenia rekolekcji, co raczej dosyć długie przygotowanie do nich, jeśli chce się to uczynić w sumieniu dobrze. Tym bardziej, że po raz kolejny doświadczam tego, jak Pan Bóg, często po niewczasie przychodzi ze swoja propozycją, która burzy sporo z moich przygotowań i pomysłów. Po niewczasie, bo zazwyczaj to, co przychodzi jako pewne zaskoczenie i to dosyć niespodziewane ze strony Pana Boga ma miejsce wtedy, gdy ze swojej strony poczynię już sporo wysiłków w celu przygotowania się do rekolekcji. Tak było z rekolekcjami, które głosiłem pod koniec ubiegłego roku, tak było w przypadku przygotowania do rekolekcji dla sióstr i braci ze Wspólnot Jerozolimskich – o czym już pisałem, tak było i teraz. Osobiście odbieram to jako owoc modlitwy do Ducha Świętego, o co proszę przy przygotowaniu do każdych rekolekcji.

Dlaczego zaskakuje mnie ostatnio w połowie moich przygotowań? Nie wiem. Może dlatego, że za mało się modlę a może żeby wyćwiczyć mnie w pokorze, bo natchnienie, które przychodzi dosyć nagle i nieoczekiwanie powoduje zazwyczaj, że to, co było przygotowane ląduje w koszu. 

Jak wspomniałem tak było i tym razem. Po około dwóch i pół tygodnia przygotowań, kiedy już miałem tematy kolejnych konferencji, odpowiedni fundament biblijny etc. Nagle dosłownie na tydzień przed rozpoczynającymi się rekolekcjami, kiedy już materiały miałem mniej więcej zgromadzone, uczestnicząc w inauguracji roku akademickiego w seminarium poczułem jak zalewa mnie przekonanie, że fundament tych rekolekcji ma być zupełnie inny. Tym razem natchnienie przyszło zarówno z wewnątrz jak i z zewnątrz. Z zewnątrz, bo źródłem tego był wykład inauguracyjny jednego z profesorów. Od wewnątrz natomiast, ponieważ doznałem takiej pewności, że to właśnie to, co przed chwilą usłyszałem ma być kanwą prowadzonych rekolekcji, że nie miałem nawet cienia wątpliwości, że nie ma najmniejszego sensu dyskutować z tym przekonaniem. Nie wiem czy kiedyś tak mieliście. Człowiek się trudzi, kombinuje, składa coś aż tu nagle przychodzi pewne światło, co do którego masz stu procentowa pewność, że jest odpowiedzią na to, czego szukałeś. Tak było i tym razem. Wróciłem po inauguracji do domu i to, co przygotowałem do tej pory wylądowało w koszu. Po czym usiadłem i pisałem, pisałem, pisałem przez trzy dni i już. Jedno jest pewne, to co napisałem nie jest moje. Owszem trochę próbowałem ocalić z tego, co wymyśliłem, bo ego nie lubi być tak zwyczajnie wdeptywane w ziemię, ale i tak mu się dostało po raz kolejny. A pisze o tym wszystkim dlatego, że dla mnie jest to bardzo konkretny obraz działania Boga, choć często tak delikatny, że dopóki coś nie spadnie na nas jak grom, nie zawsze potrafimy to dostrzec.

Miałem prowadzić rekolekcje na temat modlitwy wewnętrznej, modlitwy serca z nauką medytacji. A tym czasem Pan Bóg podsuwa mi historie biblijnego Jonasza, bo właśnie ów jegomość był bohaterem rzeczonego wykładu inauguracyjnego. Jak to pogodzić!?

Zawsze w ramach przygotowania do rekolekcji staram się sporo czytać. Najczęściej są to już poniekąd znane pozycje, do których wracam ze świadomością, że dobrze pasują do tematu rekolekcji. I tym razem tak było. Wróciłem do starego, może nieco zapomnianego przeze mnie autora, który w latach mojej młodości wywarł na mnie wielkie duchowe wrażenie. I tym razem, ku zaskoczeniu niektórych czytelników znających mnie lepiej podkreślę, że nie był to Merton:-)  Mam na myśli zacnego i skromnego włoskiego księdza Alessandro Pronzato, znanego z mistrzowskiego stylu pisania o duchowości, zwłaszcza o duchowości. Pomyślałem sobie zatem, że to, co pisze doskonale współgra z tematem medytacji i jeszcze lepiej wpisuje się w kontekst powołania zakonnego. A przecież miałem mówić do sióstr. A tutaj dosłownie jak filip z konopi wyskakuje mi Jonasz. Zwłaszcza, że o Jonasza i jego historie potykałem się już w tym roku kilkakrotnie i gdzieś ta historia we mnie żyła. I nagle doznałem olśnienia. Nagle, dosłownie w ułamku sekundy wszystko się poukładało do tego stopnia, że moje ego nawet zamilkło z wrażenia.

Przechodząc do puenty, żeby nie zanudzić czytelników a w sumie ta jest najistotniejsza, więc tego, co było wcześniej można nie czytać muszę przyznać, że w jednej chwili na nowo odkryłem biblijnego Jonasza. Przecież czytałem jego historie tyle razy, oglądałem filmy o nim ale nigdy dotąd nie dane mi było spojrzeć na jego historię w ten sposób. A to przecież dosłownie lustro naszego powołania! Powołania, w którym możemy znaleźć wszystkie jego etapy. I dotyczy to powołania zarówno osób świeckich jak i powołania zakonnego czy kapłańskiego. Wyłuszczę to w lapidarnym skrócie, bo od kiedy mnie „oświeciło”, ta historia nie przestaje we mnie żyć i dostarczać nowych zaskakujących pomysłów i spojrzeń. Pan Bóg powołuje Jonasza: w jakimś sensie to doświadczenie każdej i każdego z nas, choć nieraz słyszymy Jego wezwanie mniej lub bardziej wyraźnie. I dotyczy to zarówno całego naszego życia, jak i konkretnych spraw do których Pan Bóg nas zaprasza. Co robi tym czasem Jonasz? Ucieka przed tym wezwaniem. I co najciekawsze w tym kombinowaniu jak by tu uciec przed Panem Bogiem, jak by tu nie zrobić tego, o co go Pan Bóg prosi jest naprawdę pomysłowy! Poświęca temu dużo energii a nawet dużo pieniędzy. Czy z nami czasem nie jest podobnie? To jeden aspekt tej historii Jonaszowo-naszej.

Drugi dotyczy burzy na morzu, które jest droga ucieczki Jonasza. Czy nie jest tak, że czasem Pan Bóg musi pozwolić, by w naszym życiu rozpętała się jakaś burza, żebyśmy zastanowili się czy aby przypadkiem On nie miał racji chcąc czegoś od nas? Czy nie jest tak, że trzeba zacząć tonąć, żeby zobaczyć, że przed Panem Bogiem nie uciekniemy? Ale także po to, aby w takiej chwili – podobnie jak Jonasz – doświadczając ratunku (choć nie zawsze po naszej myśli) przekonać się, że nasz Bóg nigdy nas nie zostawia, nie opuszcza, nie obraża się. 

I tu jeszcze jeden obraz, który mi się objawił dzisiaj dosłownie przy ołtarzu: Kiedy współtowarzysze podróży Jonasza rzucają się, żeby ratować statek podczas burzy, on co robi? Idzie spać! Ktoś mógłby powiedzieć, że to przejaw ufności Jonasza, ale moja intuicja podpowiada mi, że niestety jest całkiem odwrotnie. Ów głęboki sen Jonasza jest wyrazem jego zobojętnienia.  Jak często jest tak, że nam zdarza się coś przespać. Nawet wtedy, gdy inni o coś walczą, gdy logicznie rzecz biorąc powinniśmy w tej walce im pomóc, my przesypiamy okazję. Z różnych powodów. Czasem po prostu, żeby się w coś nie angażować. Ale Pan Bóg wytrąca Jonasz a jego obojętności. Zostaje wrzucony w sam żywioł fal. I paradoksalnie właśnie tam odnajduje głęboki pokój. Te trzy dni pobytu Jonasza na głębinie, czy jak kto woli w brzuchu wielkiej ryby są niczym innym jak symbolem modlitwy kontemplacyjnej. Świadczy zresztą o tym piękna modlitwa, jaka wówczas wypowiada. Jonasz te trzy dni tak naprawdę spędza przed Bogiem, którego odnajduje może w dziwnym z ludzkiego punktu widzenia miejscu, ale czyż nie dla Boga nie ma rzeczy nie możliwych, czy nie wszystko jest miejscem Jego obecności? „Kontemplacja jest uświadamianiem sobie wszechobecności Boga w naszym życiu” jak zwykł mawiać Carlo Carretto. 

I dopiero ten czas bycia przed Bogiem, zagłębienie się w siebie, w swoją motywację sprawia, że Jonasz odpowiada na Boże wezwanie, by pójść i wzywać mieszkańców Niniwy do nawrócenia. Charakterystyczne dla mnie jest jeszcze to (co znowu przyszło do mnie dzisiaj nieoczekiwanie, kiedy raz jeszcze czytałem te historie przed konferencją), że Jonasz idzie przez Niniwę dokładnie tyle czasu, ile spędził przed Bogiem! To znamienne także dla nas. W tym kontekście przypomina mi się znowu słynne pytanie Matki Teresy wypowiedziane do jednego z moich współbraci: „Czy modlisz się sześć godzin dziennie?” Bo czyż nasze – chrześcijańskie działanie (nie mówiąc już o księżach czy siostrach zakonnych) bierze swoje źródło z modlitwy? Jakie są proporcje naszego życia duchowego do naszego działania? Może w odpowiedzi na to pytanie tkwi tez inna odpowiedź, dlaczego jesteśmy tak często mało skuteczni w tym, co robimy?

Oczywiście, żeby nie było zbyt pięknie ego Jonasza nie obumarło. Nawet po pokucie i nawróceniu mieszkańców Niniwy Jonasz nie był zbyt przekonany co do tego, że Pan Bóg postąpił właściwie. Jego własny plan zniszczenia miasta za karę wydawał się bardziej na miejscu. Ale i te sytuacje wykorzystuje Pan Bóg, który jak dziecku tłumaczy Jonaszowi na czym polega prawdziwa miłosierna i przebaczająca miłość Boga. A wykorzystuje do tego prosty krzew rycynusowy i małego robaczka, który na szczęście i ku naszemu zawstydzeniu działał bardziej po Bożej myśli niż my, którzy ponoć jesteśmy sporo bardziej od robaczka stworzeni na Boże podobieństwo.

A na koniec odpowiem na postawione wcześniej pytanie czyli jak to się ma do modlitwy wewnętrznej (medytacji), o której miały być rekolekcje? Otóż ma się tak, że ostatecznie modlitwa wewnętrzna jest właśnie ta modlitwą w czasie której wszystko to widać jak w lustrze. Kiedy godzimy się na to, aby uciszyć nasze rozgadane ego, żeby wyłączyć nasze mechanizmy obronne i wreszcie na to, aby w naszym wnętrzu działał sam Bóg, wówczas to właśnie modlitwa wewnętrzna przeprowadzi nas przez te wszystkie doświadczenia na nowo, pozwalając się w ramach wewnętrznego oczyszczenia uwolnić skutkom tych „Jonaszowych” błędów w nas, które czasem tak bardzo skutecznie potrafią zaśmiecić nasze serca, tak iż wydaje się, że ciężar przeszłych doświadczeń, jakie w nim niesiemy trzeba raczej zepchnąć do podświadomości niż próbować się z nim zmierzyć. Oczywiście Pan Bóg w swojej dobroci nie robi tego żeby nas udręczyć, wydobywając z naszej pamięci to, czego nie lubimy sobie przypominać, ale aby przywrócić nam tak upragniona i potrzebną wolność. A posługuje się w tym doświadczeniem prostej modlitwy, która wydaje się przez to ciągle powtarzanie jednego wersetu taka niepozorna, ale każdy, kto doświadczył jej mocy zapewne potwierdzi, że właśnie taka modlitwa jest niezwykła w swej skuteczności, gdyż podobnie jak kropla wody drąży ona skale naszego serca nie siłą lecz wytrwałością aż wydrąży w niej przestrzeń wolności, którą będzie mógł zając tylko Bóg. Amen.

Bardzo przepraszam, że to aż tyle zajęło, ale tak się to ze mnie dzisiaj wylało, więc wobec oczywistego działania Pana Boga nie mogłem tego nie wypowiedzieć.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przyjść do Jezusa

Terapeutyczny wymiar medytacji

Droga do Emaus: wsłuchiwanie się w Słowo i gościnność serca