Pocieszanie nie jest głównym celem chrześcijaństwa

Czytając rozważania C. Lewisa na temat chrześcijaństwa i wiary uderza mnie jego racjonalizm, z którego wywodzi on swoje uzasadnienia. Wśród nich na uwagę zasługuje jedna z sugestii Lewisa, która mówi o tym, że religia nie jest przede wszystkim dana nam po to, aby szukać w niej pocieszenia. Dają do myślenia. A u nas flauta. Dobry czas do rozmyślań, choć sączący się żar z niema im nie sprzyja.

Kiedy tak kontynuuję moje rozważania zastanawiam się czasem dlaczego ktoś ich słucha czy je czyta. Może uznaliście, że mnie posłuchacie pod warunkiem, iż powiem coś waszym zdaniem nowego — ale skoro ostatecznie zajmuję się kwestią religii, cóż, świat już to przerabiał i nie da się cofnąć wskazówek zegara. Jeśli komuś towarzyszą podobne odczucia, chciałbym mu powiedzieć trzy rzeczy.
Po pierwsze, co do cofania wskazówek. Czy niedorzecznością jest twierdzenie, że wskazówki zegara da się jednak cofnąć, a jeśli zegar chodzi źle, to nawet byłoby to nie od rzeczy? Ale nie chcę się trzymać porównania z zegarem. Może inaczej: wszyscy pragniemy postępu. Ale postęp to zbliżanie się do założonego celu. A jeśli skręciliśmy nie tam, gdzie trzeba, wówczas dalsza podróż przed siebie wcale nas do celu nie zbliża. Jeśli znajdziemy się na niewłaściwej drodze, postępem będzie odwrócić się na pięcie i pomaszerować z powrotem do właściwej drogi — najbardziej postępowy okaże się wówczas ten, kto zawróci pierwszy. Wszyscy widzieliśmy, jak to działa, kiedy rozwiązywaliśmy zadania arytmetyczne. Jeśli zacząłem rozwiązywać zadanie nie tak jak trzeba, to im prędzej przyznam się do błędu i zacznę od nowa, tym szybciej pójdę dalej. Nie ma nic postępowego w oślim uporze i nieumiejętności przyznania się do błędu. A patrząc na świat w jego obecnym kształcie, chyba wyraźnie widać, że ludzkość pakuje się w jakiś poważny błąd. Idziemy drogą niewłaściwą. A skoro tak, to musimy zawrócić. Powrót to najszybsza droga do celu.
Po drugie — to, co piszę, nie jest jeszcze wcale „pobożną mową-trawą”. Nie doszliśmy jeszcze do Boga żadnej konkretnej religii, a w szczególności do Boga religii znanej jako chrześcijaństwo. Doszliśmy jedynie do kogoś czy też czegoś, co istnieje u podstaw prawa moralnego. Nie czerpiemy niczego z Biblii ani z nauczania Kościołów chrześcijańskich; usiłujemy się przekonać, ile można się dowiedzieć o owym kimś własnymi siłami. A chciałbym stwierdzić dobitnie, że to, czego dowiadujemy się własnymi siłami, stanowi dla nas wstrząs.
Nasz materiał dowodowy na temat owego kogoś składa się z dwóch elementów. Jeden z nich to stworzony przezeń wszechświat. Gdybyśmy to przyjęli za naszą jedyną wskazówkę, musielibyśmy dojść do wniosku, że był on wielkim artystą (bo wszechświat to jest niezmiernie piękne miejsce), ale też jest on dość bezlitosny i raczej nieprzyjazny wobec ludzi (bo wszechświat to niezmiernie niebezpieczne i przerażające miejsce). Drugi element to prawo moralne, które umieścił on w naszych umysłach. Ten element jest lepszym dowodem od pierwszego, bo zawiera informacje pochodzące niejako od środka. O Bogu można się więcej dowiedzieć, patrząc na prawo moralne, niż na wszechświat w ogólności — tak jak o człowieku dowiemy się więcej, kiedy przysłuchamy się temu, co mówi, a nie oglądając zbudowany przez niego dom. Otóż z owego drugiego dostępnego nam elementu wnioskujemy, że istota leżąca u podstaw wszechświata szalenie interesuje się właściwym postępowaniem — byciem niesamolubnym, grą fair, odwagą, dobrą wiarą, uczciwością i prawdomównością. W tym sensie należy się zgodzić z wersją podawaną przez chrześcijaństwo i niektóre inne religie, że Bóg jest „dobry”. Ale nie wyciągajmy tu pochopnych wniosków. Prawo moralne nie daje nam żadnych podstaw, aby sądzić, iż Bóg jest „dobry” w takim sensie, że jest pobłażliwy, łagodny czy sympatyczny. W prawie moralnym nie ma nic z pobłażliwości. Jest twarde jak krzemień. Każe robić rzecz właściwą i nie obchodzi go, jak bolesne czy trudne miałoby się to okazać. Jeśli sam jest taki jak prawo moralne, Bóg nie jest łagodny. W tym miejscu naszego wywodu nie ma co twierdzić, że mówiąc o „dobrym” Bogu, mamy na myśli Boga wybaczającego. Nie posuwajmy się za szybko. Wybaczać może tylko osoba. A my nie doszliśmy jeszcze do osobowego Boga — jedynie do siły leżącej u podstaw prawa moralnego, która ze wszystkiego najbardziej przypomina umysł. Ale przecież może ona być bardzo różna od osoby. Jeśli jest to czysty, bezosobowy umysł, być może nie ma co się do niego zwracać o ulgowe traktowanie czy przebaczenie, tak jak nie ma co prosić tabliczki mnożenia, żeby przymknęła oko na nasze błędy. Zawsze otrzymamy zły wynik. Nie ma też co mówić, że jeśli istnieje taki Bóg — bezosobowe dobro absolutne — to On ci się nie podoba i nie zamierzasz zaprzątać Nim sobie głowy. Problem w tym, że jakaś część ciebie samego stoi po Jego stronie i w gruncie rzeczy zgadza się z Jego dezaprobatą dla ludzkiej chciwości, ludzkiego krętactwa i wyzysku. Możesz pragnąć, żeby wobec ciebie zrobił wyjątek, aby tym razem ci darował — ale w głębi serca wiesz, że jeśli siła leżąca u podstaw wszechświata ma być dobra, to tylko pod warunkiem, że naprawdę i nieodwołalnie brzydzi się takim postępowaniem. Z drugiej strony uświadamiasz sobie, że jeśli rzeczywiście istnieje absolutne dobro, to z pewnością brzydzi się większością rzeczy, które czynimy. Oto i straszna kabała, w którą jesteśmy wpakowani. Jeśli wszechświatem nie rządzi absolutne dobro, wszystkie nasze wysiłki są na dłuższą metę skazane na niepowodzenie. Ale jeśli podobne dobro rzeczywiście rządzi światem, wówczas każdego dnia czynimy się jego wrogami i nie mamy specjalnych widoków na rychłą poprawę — czyli nasze położenie znowu okazuje się beznadziejne. Nie możemy sobie poradzić bez niego ani z nim. Bóg jest jedynym pocieszeniem, ale też źródłem największego przerażenia: czymś, czego niezbędnie potrzebujemy i zarazem tym, przed czym najbardziej pragniemy się ukryć. Jest naszym jedynym możliwym sojusznikiem, a my uczyniliśmy się Jego wrogami. Niektórzy ludzie wypowiadają się tak, jakby spojrzenie w oczy absolutnemu dobru było czystą przyjemnością. Powinni to lepiej przemyśleć. Tacy ludzie nadal tylko bawią się religią. Dobro jest albo największym bezpieczeństwem, albo największym zagrożeniem — zależnie od tego, jak na nie zareagujesz. A my zareagowaliśmy nie tak, jak trzeba.
Pora na trzecią uwagę. Zmierzając tak okrężną drogą do prawdziwego tematu, wcale nie próbuję nikogo nabierać. Mam inne powody. Chodzi mi o to, że chrześcijaństwo zwyczajnie nie ma sensu, jeśli nie stanie się w obliczu tych faktów, które właśnie opisuję. Chrześcijaństwo każe ludziom żałować za grzechy i obiecuje przebaczenie. Jak dla mnie, chrześcijaństwo nie ma więc nic do powiedzenia ludziom, którzy nie zdają sobie sprawy, że popełnili cokolwiek godnego pożałowania i nie czują potrzeby przebaczenia. Dopiero kiedy uświadomisz sobie, że istnieje rzeczywiste prawo moralne i prawdziwa siła leżąca u jego podstaw, oraz że złamałeś to prawo i wystąpiłeś wbrew owej sile — wtedy dopiero, ani chwili wcześniej, chrześcijaństwo zaczyna przemawiać do człowieka. Jeśli wiesz, że jesteś chory, usłuchasz lekarza. Kiedy zdasz sobie sprawę, że nasze położenie jest niemal beznadziejne, zaczniesz rozumieć, o co chodzi chrześcijanom. Proponują oni wyjaśnienie tego, jak znaleźliśmy się w obecnym położeniu, to jest — jak zarazem kochamy dobro i nienawidzimy go. Proponują wyjaśnienie tego, w jaki sposób Bóg może być bezosobowym umysłem u podstaw prawa moralnego, ale zarazem także osobą. Opowiadają, jak wymogi prawa, których ani ty, ani ja nie mogliśmy wypełnić, zostały wypełnione za nas; jak sam Bóg staje się człowiekiem, aby ocalić człowieka przed niechęcią Boga. To stara historia i jeśli zechcesz ją zgłębić, z pewnością zwrócisz się do ludzi, którzy mają w tych sprawach większy autorytet od mojego. Ja tylko proszę ludzi, aby stawili czoło faktom — aby zrozumieli pytania, na które chrześcijaństwo chce odpowiadać. A są to fakty przerażające.
Chciałbym móc powiedzieć coś przyjemniejszego. Ale muszę mówić to, co uważam za prawdę. Oczywiście zgadzam się w pełni, że na dłuższą metę religia chrześcijańska niesie ze sobą niezwykłe pocieszenie. Jednak nie od pocieszenia wychodzi — wychodzi ono od opisanego tu przerażenia, i dopóki nie przejdzie się przez owo przerażenie, nie ma co szukać pocieszenia. W religii, tak jak na wojnie czy we wszystkim innym, pocieszenie jest tym, czego nie znajdziesz, jeśli będziesz go szukał. Jeśli będziesz szukać prawdy, na koniec znajdziesz być może pocieszenie. Jeśli będziesz szukać pocieszenia, nie znajdziesz ani pocieszenia, ani prawdy, a tylko ckliwe bzdury i życzeniowe myślenie na wstępie oraz rozpacz na koniec. Większość z nas skończyła z przedwojennym myśleniem życzeniowym w polityce międzynarodowej. Czas na podobny krok
w dziedzinie religii.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czujność to dynamiczne, wzajemne oddziaływanie serca i zmysłów

Przyjść do Jezusa

Terapeutyczny wymiar medytacji