Właśnie zauważyłem, że zacząłem pisać tego bloga w swoje urodziny. To już 42 urodziny...
Spoglądając wstecz mogę powiedzieć, że nie żałuję niczego, co przeżyłem przez te lata. To chyba dobrze. Mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwym człowiekiem. I często uświadamiam sobie ów fakt z wdzięcznością. Jaka w tym poczuciu szczęścia jest rola medytacji. Zapewne duża.
42 urodziny... Dwadzieścia osiem lat od kiedy po raz pierwszy spotkałem się z doświadczeniem medytacji. Wówczas, zaledwie w siódmej klasie szkoły podstawowej dane mi to było dzięki mojemu bratu, który zabierał mnie ze sobą do pewnego aśramu, mieszczącego się w mrówkowcu przy ul. Grzybowskiej po raz pierwszy przekonać się czym właściwie jest ta medytacja, o której tak wiele się mówi. Wówczas była to medytacja w wydaniu wschodnim. Aśram należał do wspólnoty, którą założył Guru Maharaj Ji - hinduski mistyk i nauczyciel medytacji, który nadal działa na Zachodzie gromadząc wokół siebie duże rzesze uczniów.
Czym były wówczas spotkania medytacyjne? Ja jako dzieciak chodziłem tam chętnie, bo dobrze karmili a były to przecież czasy kryzysu. Ale atmosfera tamtego miejsca była także urzekająca. Niezwykli ludzie, którzy teraz rozpierzchli się na krańce świata. Nie mam jednak wątpliwości, że tamten czas nie pozostał bez wpływu na ich życie i wybory. Wpływ medytacji nie zawsze jest widoczny szybko, ale jest nieuchronny jeśli tylko praktykuje się ją systematycznie. Niedawno spotkałem jedną z dziewczyn - Ewę, która kiedyś także należała do tamtej wspólnoty.  Pełniła rolę tłumacza w czasie sympozjum, w którym uczestniczyłem.
Naturalnie skłamał bym pisząc, że jedynie żołądek dyktował w tamtych czasach chodzenie na spotkania medytacyjne, choć z pewnością nie do końca rozumiałem czym jest medytacja. Jeśli medytowałem to bardziej przez naśladownictwo mojego, starszego o dziesięć lat brata, w którego byłem zapatrzony. Ale było w tamtej medytacji coś jeszcze. Coś, co trudno opisać słowami. Może ze względu na kryzys i komunizm, który panował w Polsce, może z innego powodu droga medytacji wydawała się bramą ku wolności. Oczywiście tej wewnętrznej, ale o wiele ważniejszej. Na tę zewnętrzną, która pozwoliła mojemu bratu wyjechać do Stanów Zjednoczonych i znaleźć tam swoje miejsce trzeba było jeszcze długo czekać. Medytacja w aśramie na Grzybowskiej - przebłysk piękna w świecie szarzyzny...

Ile czasu musiało upłynąć, żebym odkrył w medytacji jej inne, nowe oblicze, tak ważne dla mnie i mojego doświadczenia duchowego? Zapewne kilka lat. Od tamtych chwil był czas, kiedy nie medytowałem w ogóle. Potem był okres poszukiwań różnych szkół i dróg medytacji aż do tej szkoły, którą na nowo odnalazł o. John Mein i jako niezastąpiony prezent podarował duchowości Zachodu tak bardzo często urzeczonego Wschodem i jego praktykami duchowymi.Owszem po drodze spotkałem jeszcze wielu innych mistrzów medytacji. Wśród nich był Johhanes B. Lotz - jezuita znawca Wschodu i mistrz chrześcijańskiej medytacji. To dzięki niemu i jego nauczaniu wróciłem do praktyki medytacji w czasie studiów w Krakowie. Kraków zawsze mnie urzekał swoją atmosferą. Wtedy, gdy tam mieszkałem panowała w nim ta niezwykła aura "stolicy kultury polskiej" z jej niespiesznym tempem życia. Atmosfera zapraszająca do medytacji.
Być może gdybym wtedy, mając czternaście lat nie trafił do wspomnianego aśramu i nie zrobił tam pierwszych kroków na drodze medytacji nigdy bym jej nie szukał jako swojej drogi życia duchowego. Kto wie?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Prawdziwe "ja" - dar od Boga

Zdrada

Przyjść do Jezusa