Nawrócenie jako "być więcej"

Nawrócenie, to dobry temat na czas Adwentu.



I znowu chciałbym pisząc o tym odwołać się do doświadczenia Thomasa Mertona. Większość z Was z całą pewnością dobrze zna jego zawikłaną historię życia, bądź to z opowieści, bądź z książek, które czytał jego autorstwa (Siedmiopiętrowa Góra – stanowiąca jego autobiografię), bądź jego biografów (a pojawiło się ich kilka – ja osobiście lubię tę napisana przez Jima Foresta i Basila Penningtona, sa bardzo przystępne, ale wiele informacji o Mertonie można znaleźć także u Nouwena). Nieco informacji o Mertonie można także przeczytać na tym blogu, ale nie chcę zbyt dużo pisać o tym, co jest łatwo dostępne. 

Pozwolę sobie przywołać słowa samego Mertona, który spoglądając na swoje nawrócenie z pewnej perspektywy siedmiu lat pobytu w klasztorze pisze tak: Poprowadzę cię w samotność, poprowadzę cię drogą, której nie potrafisz absolutnie zrozumieć, bo chcę, żeby to była droga najkrótsza. (…) I poprowadzę cię na wyżyny mojej radości; umrzesz we Mnie i odnajdziesz wszystkie rzeczy w głębi Mojego Miłosierdzia, które stworzyło cię w tym celu i poprowadziło z Prades na Bermudy, do St. Antonin, do Oakham, do Londynu, do Cambridge, do Rzymu, do New Yorku, do Columbii, do parafii Corpus Christi, do św. Bonawentury i do cysterskiego opactwa ubogich mnichów pracujących w Gethsemani: abyś mógł stać się bratem Boga i nauczyć się poznawać Chrystusa ludzi wypalonych płomieniem. [Siedmiopiętrowa góra]


Każdy, kto zna choćby pobieżnie życie tego niezwykłego mnicha z pewnością zauważy jak bardzo spełniły się te słowa, które Merton wkłada w usta Boga mówiącego do niego. Moglibyśmy mieć wątpliwości, czy droga, która wiodła Mertona przez tyle różnych miejsc i doświadczeń, które odcisnęły na nim swoje niezatarte piętno nie mogłaby być krótsza? Ale Bóg z pewnością wie lepiej. Tak jak wiedział lepiej, gdy prowadził Izraelitów wypędzonych przez faraona z Egiptu przez pustynię przez symboliczne czterdzieści lat, choć gdybyśmy popatrzyli na mapie były i są krótsze i może mniej niebezpieczne drogi…

Zastanawiam się czasem czy ta konieczność prowadzenie Mertona krotką drogą była spowodowana jego nagłą i niespodziewaną śmiercią 10 grudnia 1968 roku podczas pobytu w Bangkoku, o której Bóg z pewnością wiedział i chciał, aby do tego czasu Merton już dojrzał w swojej duchowej podroży zanim dotrze do jej kresu.

10 grudnia pamiętnego 1968 roku! Tak! Dzisiaj jest kolejna rocznica śmierci Toma.

Pozwolę sobie jednak naszkicować tu pewien rys jego historii, która była jego osobistą drogą do nawrócenia.
Urodził się pięćdziesiąt trzy lata wcześniej (31 czerwca 1915 roku) właśnie w owym wspomnianym Prades we francuskich Pirenejach. Jego ojciec był z pochodzenia Nowozelandczykiem, zaś z zawodu i pasji artystą-malarzem; matka – Amerykanką. Zanim przeprowadził wraz z ojcem do Stanów Zjednoczonych Tom uczył się aż do liceum we Francji. Matkę stracił w wieku zaledwie sześciu lat, ojca, gdy miał lat osiemnaście. Potem opiekę nad nim sprawował dziadek i babcia – oboje należący do kościoła episkopalnego i mieszkający w Anglii, gdzie i Tom przyjechał, ale poza modlitwa Ojcze nasz nie wyniósł z domu rodzinnego więcej doświadczeń religijnych (choć z ojcem czasem bywał w kościele). Po osiągnięciu pełnoletności przez pewien czas studiuje w Cambridge a następnie podróżuje po Włoszech. Tam po raz pierwszy doświadcza czegoś ze sfery sacrum.


Po powrocie do Ameryki studiuje literaturę na Uniwersytecie Columbia. Dużo czyta. Interesuje się też literatura francuską i właśnie te zainteresowania stykają go z książką Duch filozofii średniowiecznej Etienne Gilsona, która skłaniając go do wielu przemyśleń na zawsze odmieniła jego życie.
Spotkanie z pewnym hinduskim swami i jego namowom owocuje tym, że Merton sięga po książki chrześcijańskich mistyków. Ta lektura z kolei sprawia, że Merton po raz pierwszy zaczyna przekraczać progi kościoła [był to ów wspomniany we wstępie kościół Bożego Ciała w Nowym Jorku] i dzięki temu doświadczeniu dorasta do prośby o chrzest, z która zwraca się właśnie do księży tamtego kościoła. Przyjmuje go 16 listopada 1938 roku. Początkowo pociągnięty postacią św. Franciszka myśli o wstąpieniu do franciszkanów lecz paradoksalnie decyduje się na odbycie rekolekcji w opactwie Gethsemani u trapistów. Potem przez pewien czas poświęcił się pracy wśród Murzynów w dzielnicy Harlem u boku energicznej i niezwykłej kobiety – prawdziwej mistyczki - Catherine de Hueck Doherty [więcej o niej postaram się napisać, gdyż to niezwykła postać i kandydatka na ołtarze).



Ostatnie lata przed wstąpieniem do klasztoru upływają mu na pracy na Uniwersytecie Columbia i w St. Bonaventura College, gdzie pełni rolę asystenta i nauczyciele literatury angielskiej, zastanawiając się także nad podjęciem studiów doktoranckich.

7 grudnia 1941 roku puka do drzwi opactwa Gethsemani, tym razem jednak po to, aby pozostać tam na zawsze.


Oto krótki zarys historii Thomasa Mertona, historii, która można by śmiało podzielić na dwa tak różne, choć  bardzo intensywne okresy życia tego człowieka, któremu z emfazą nadano przydomek „nowego świętego Augustyna”, gdy jego książka Siedmiopiętrowa góra, napisana już a klasztornymi murami i wydana w 1948 roku rozeszła się jak świeże bułeczki i została przetłumaczona na kilkadziesiąt języków a w samych Stanach Zjednoczonych doczekała się już blisko dwudziestu wydań. Począwszy od tej pierwszej pozycji Thomas Merton zaczął wywierać niesłabnący wpływ na rzesze ludzi na całym świecie.


Jest to także historia jego nawrócenia, która każdy może czytać z perspektywy swojego własnego doświadczenia, z całą pewnością odnajdując tak wiele bliskich każdemu z nas doświadczeń, wątpliwości i duchowych zmagań.

Czytając Mertona, to co uderza nas w sposób szczególny, to fakt, że na termin NAWRÓCENIE rzuca on przez pryzmat swojego osobistego doświadczenia zupełnie inne światło. Dzięki niemu przestaje być ono określeniem, które straszy czy przeraża a zaczyna być doświadczeniem odpowiedzi na wezwanie do niezwykłej duchowej przygody, choć może często niełatwej, bo wymagającej odkrywania nieraz bolesnej prawdy o sobie, to koniec końców wspanialej i wyzwalającej. Dla Mertona bowiem nawrócenie jest bardziej dojrzewaniem od wewnątrz pod natchnieniem Ducha Świętego, jest bardziej praca polegającą na zgłębienie samego siebie i odkrywaniu w naszym wnętrzu obecności tego co Boże, niźli czymś przydanym nam z zewnątrz.

To dojrzewanie jest stopniowym oddawaniem w nas samych pola Bogu i Jego miłości objawionej w Jezusie Chrystusie, który nigdy nie bierze nas w posiadanie siłą, lecz raczej delikatnie puka do drzwi naszego serca i cierpliwie czeka aż zechcemy go wpuścić. A że nikt lepiej niż On i ci, którzy doświadczyli prawdziwego nawrócenia nie wie, że miłość drąży nas nie siła lecz wytrwałością, podobnie jak kropla wody drąży skałę, dlatego nigdy nie rezygnuje nawet wówczas, gdy owo serce człowieka wydawało się być kamienne i zatwardziale w swoim grzechu i złu. Oczywiście Merton nigdy nie ukrywał, że nawrócenie nigdy nie dokonuje się szybko i choć czasem rozpoczyna się w najmniej oczekiwanym momencie (raz wyraźniej uchwytnym innym razem mniej), to dokonuje się wśród licznych walk, trudności i przegranych.

To co stanowi prawdziwa wartość historii Mertona i jego nawrócenia, któremu możemy towarzyszyć, to szczerość, która całkiem słusznie niektórzy przyrównują do Wyznań świętego Augustyna.

Niemniej jedną z cech tego doświadczenia jest to, że tak, jak Merton, dopiero po fakcie, dostrzegamy to niezwykłe działanie Boga w naszym życiu. Na drodze, jaką jest nasze życie potykamy się bowiem o zdarzenia sprawiające nam radość lub kłopoty, często nie widząc w nich nią gorąco ręki Boga, który nas prowadzi. Nie umiemy dostrzec w wydarzeniach, które nas spotykają odpowiedzi na często zadawane sobie samemu w duchu pytanie: dlaczego oraz po co? Trzeba czasu, aby spojrzeć na nie z wdzięcznością, jako na wynagrodzenie za nasza niejasną wiarę. Ściśnijmy wydarzenia naszego życia – powie Merton do powierzonych jego pieczy nowicjuszy klasztoru Gethsemani – a ukaże się w nich Jezus Chrystus. I choć w danym momencie nie byliśmy świadomi Jego obecności i działania, to dopiero po fakcie uświadamiamy sobie, iż to On kierował naszymi krokami. A więc teraźniejszość to Bóg, który się ukrywa, zaś przeszłość, to Bóg, który się objawia.



Bóg jest tym, który współpracuje nawet z najbardziej ukrytym duchowym pragnieniem człowieka, choć dla niego samego bywa ono niedostrzegalne i przesłonięte. Lecz to właśnie Chrystus – miłośnik człowieka – prowadzi do odsłonięcia tego ukrytego pragnienie, sprawiając, że coraz bardziej dociera ono do naszej świadomości. Spróbujmy – pisze Merton – odkryć nić cieńszą niż włos, która przenika nasze życie od chwili urodzenia do dzisiaj, łączy i wyjaśnia: to Chrystus idący naszymi drogami, obok nas, podobnie jak szedł obok uczniów zdążających do Emaus.

Często zdarza się, że to, co ma decydujący wpływ na nawrócenie człowieka może wydawać się dla niego nic nie znaczącym wydarzeniem. Lecz gdy człowiek zaufa Bogu, nigdy w życiu nie zabraknie mu owych znaków przeznaczonych wyłącznie dla niego, które są mowa Boga. I tyle wystarczy, aby zmienić nasze życie, tak, aby nabrało ono sensu i wyraźnego znaczenia i żeby ostatecznie prawdziwie się wypełniło.
Cechą Mertona było to, że umiał to doświadczenie opisać. Nie on jeden zresztą, ale on uczynił to w sposób przystępny i bliski doświadczeniu tak wielu osób:

Gdy z perspektywy lat rozmyślam o swoim życiu to odkrywam, że dokładnie rzecz biorąc właśnie pewna rozmowa miała na mnie wpływ decydujący [Jest to odwołanie się do wspomnianej już rozmowy z owym hinduskim swami, który zachęcił Mertona do lektury chrześcijańskich mistyków]. Stąd rodzi się we mnie myśl, że być może ze względu na to – na te rozmowę – musiałem udać się do tego konkretnego miejsca. To, co nie znajdowało się w moich planach, znajdowało się bowiem w planach Bożych. Im więcej podobnych zdarzeń mnie spotyka, tym bardziej nabieram szczególnego przekonania, że cale moje życie, aż po najdrobniejsze szczegóły, posiada spójność pełną znaczenia przed wszechwidzącymi  oczami Boga.



I dalej znajdujemy jedną z najcenniejszych i najprostszych definicji nawrócenia:

Jeżeli dusza kieruje się ku bytowi, to dusza przez to rośnie, staje się większa (magis esse). Nadto buduje się i stabilizuje w dobru. Jeżeli zaś dusza odwraca się od bytu doznaje utraty bytu, która sprawia, że staje się mniejsza (minus esse). A wówczas upada i kieruje się ku nicości.

Przejście od minus esse tj. „być mniej” do magis esse tj. „być więcej” jest nawróceniem.

A zatem dusza, która obiera za cel wartości niżej stojące od ducha, siłą rzeczy przyciągana będzie w kierunku nicości. A odwracając się od Boga odrzuca nie tylko ostateczne spełnienie, dla którego ona i cały człowiek zostali stworzeni, lecz także człowiek odwraca się od samego siebie.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czujność to dynamiczne, wzajemne oddziaływanie serca i zmysłów

Przyjść do Jezusa

Terapeutyczny wymiar medytacji